"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

sobota, 18 maja 2019

Podróż poślubna, kamorra i święty Idzi


Do Neapolu leciałem prywatnie, nie zawodowo, przyrzekając sobie wcześniej, że choćby nawet podczas mojego pobytu doszło do wybuchu Wezuwiusza, a w całej Kampanii ogłoszono by z tego powodu stan klęski żywiołowej, to nie będę się zajmował niczym poza zasłużonym odpoczynkiem, należnym po intensywnym czasie ślubnych przygotowań i wreszcie samą ceremonią oraz jej weselną celebracją. Do Neapolu leciałem też zresztą zrządzeniem losu, można by to nazwać wyjazdem zastępczym, który to zaplanowałem z P. kilka dni wcześniej, w ramach preludium przed wizytą w Rzymie, na audiencji dla nowożeńców u papieża Franciszka. No więc w Neapolu miałem porzucić pelerynkę reportera, którą do tej pory mimowolnie i tak brałem ze sobą na wyjazdy urlopowe w walizkę, a później trochę przypadkiem trochę ukradkiem nakładałem gdy tylko przydarzała się okazja, zwykle ku niezadowoleniu podróżniczych towarzyszy… W Neapolu to okazja znalazła jednak mnie, choć się przed nią wzbraniałem jak nigdy wcześniej.

Zatoka Neapolitańska i Wezuwiusz

Wynajęliśmy pokój w dzielnicy Arenella, przy Piazza Medaglie D’Oro, który to skwer jest właściwie rondem z ośmioma rozchodzącymi się w kształt śnieżnego płatka uliczkami, z dziesiątkami barów, pizzerii i sklepików wokół. Potrzebowaliśmy odpoczynku po porannym locie, więc udaliśmy się jedną z ośmiu uliczek w stronę parku miejskiego Floridiana, z którego rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na całą Zatokę Neapolitańską i w którym można spokojnie zażyć drzemki w towarzystwie przyjemnych dźwięków ornitofauny i urokliwej flory szczególnie w postaci hołubionych przeze mniej strelicji. Po godzinie włoskiej sjesty, wracając z parku, mimochodem zwróciłem uwagę na bramę prowadzącą do okolicznego szpitala, która zajęta była napisami, malunkami, sloganami, zdjęciami, balonami, i jeszcze innymi fantami, których już z perspektywy drugiej strony ulicy nie dostrzegłem. Wyglądało to na jakąś demonstrację, albo… No właśnie, sprawa szpitalnej bramy, jak się później okazało szpitala pediatrycznego Santobono di Napoli, nie dawała mi spokoju, ale zgodnie z wcześniejszym przyrzeczeniem puściłem sprawę w niepamięć. 

Następnego poranka, trochę intuicyjnie, włączyłem telewizję. Przerzucając tysiąc kanałów z gotowaniem, telezakupami i wróżbiarstwem, trafiłem wreszcie na RAI News, włoską stację informacyjną i zatrzymałem się na prognozie pogody. Następne dni w Neapolu zapowiadały się dość słonecznie i ciepło. Chwilę później rozpoczął się serwis informacyjny, a prezenter już w pierwszej informacji, o dziwo, połączył się z reporterem z Neapolu. Jak się okazało: kilka dni wcześniej, w wyniku porachunków mafijnych, ciężko ranna została czteroletnia dziewczynka Noemi, której imię obiegło całe Włochy, ponieważ została przypadkowo postrzelona podczas wspólnego spaceru z babcią na Piazza Nazionale w centrum miasta. Na początku nie słuchałem jednak co mówi do mnie reporter (chociaż wyłapałem, że dziewczynka żyje, a nawet zaczęła już oddychać bez respiratora), zapatrzyłem się za to na tło, bo wydało mi się całkiem znajome… Gdzieś już widziałem te napisy, zdjęcia, fanty… A różowe podłużne balony zaczepione na bramie złożyły mi się teraz w znajomą całość: N-O-E-M-I. Wspomniany reporter nadawał jakieś dziesięć metrów od mojego pokoju przy Piazza Medaglie D’Oro spod szpitala pediatrycznego Santobono, gdzie lekarze walczyli o życie wspomnianej dziewczynki rannej podczas porachunków dwóch klanów mafii kamorra.

Przed szpitalem Santobono di Napoli

Namówiłem P. żebyśmy przeszli się pod ten szpital raz jeszcze. Nie znam dobrze włoskiego, nie dowiem się niczego więcej, chciałem jednak iść i chwilę tam postać, przyjrzeć się napisom, przeczytać wyrazy wsparcia, przejrzeć fanty, zobaczyć to, czego nie dojrzałem wcześniej, może zamienić z kimś jednak dwa słowa. Przy szpitalu stały oczywiście ekipy telewizyjne, między innymi samochód telewizji publicznej RAI. Włączyłem samowolny "tryb beszczela", którego to trybu z uwagi na swoją introwertyczną naturę nie znoszę, ale który to bywa jednak przydatny w pracy reportera, po czym zapukałem do okna wspomnianego samochodu.

- Cześć, jestem dziennikarzem z Polski. Chciałem chwilę porozmawiać o tym co się stało - powiedziałem. - No no, szacuneczek, dziennikarze z Polski zajmują się nie tylko Rzymem i papieżem, ale i Neapolem! Bene! Klasa! - odpowiedział wyraźnie ucieszony dziennikarz. Ten sam, którego jeszcze pół godziny temu widziałem w telewizji…

Przedstawił się jako Jacopo Cecconi. Mówił też po angielsku. Tłumaczył, że sprawą żyją całe Włochy, że postrzelenie Noemi to kolejny taki przypadek w niedługim czasie, że coraz częściej w wyniku porachunków mafijnych w Neapolu, ale też i w innych włoskich miastach, ofiarami stają się przypadkowi ludzie. I że według niego ma to związek z populistyczną polityką rządu i partii Liga Północna Mateo Salviniego, szefa MSW kraju, a de facto jego przywódcy, za którym on nie przepada, podobnie zresztą jak kolega montażysta siedzący na fotelu obok. Pogadaliśmy kilka minut, Jacopo musiał jednak kończyć, bo miał kolejne wejście na żywo spod szpitala. Za pół godziny do Santobono miał bowiem przyjechać biskup Neapolu, żeby spotkać się z rodzicami dziewczynki, wciąż koczującymi nad łóżkiem swojej ukochanej córeczki.

Dwie godziny później w Neapolu i w Sienie, w tym samym czasie, co podkreślały później przez kilka dni media, doszło do dwóch wydarzeń. Gdy ranna dziewczynka Noemi w szpitalu Santobono otwierała oczy i ku uciesze całego personelu, a przede wszystkim rodziców, wybudzała się ze śpiączki, w Toskanii, w Sienie, policja zatrzymywała człowieka, który do niej strzelał - Armando Del Re, prawdopodobnie członka jednego z klanów mafii Kamorra, klanu Di Lauro, jak ustalono dość szybko.

Strelicja królewska

Mafii kamorra raczej przedstawiać nie trzeba, szczególnie z uwagi na popularną także w Polsce książę „Gomorra” Roberta Saviana, której sam nie czytałem. Tak czy inaczej, kamorra to najstarsza włoska mafia, która działa w Neapolu i okolicach już od przeszło stu lat. Jest to też bodaj najmniej hierarchiczna mafia, z wieloma klanami i odłamami, kontrolującymi nierzadko niewielkie tereny, a nawet pojedyncze ulice w Neapolu, toteż częściej niż w innych podobnych strukturach mafijnych (takich jak sycylijska Cosa Nostra czy kalabryjska 'Ndrangheta) dochodzi w niej do konfliktów wewnętrznych. Postrzelenie dziewczynki Noemi przez Armando Del Re, który w tym samym czasie zabił też członka innego klanu Salvatore Nurcaro, było tego najlepszym przykładem, a jednocześnie - jakkolwiek to by w tej sytuacji zabrzmiało - nieszczęśliwym wypadkiem. 

- Tak będzie dopóki ludzie nie zmienią mentalności i podejścia do mafii. Gdybyś zapytał mieszkańców Neapolu czy widzą problem mafii, większość odpowie ci, że takiego nie ma - mówi mi Alessandro Brancaccio, rodowity Neapolitańczyk, z którym należymy do tej samej włoskiej wspólnoty Sant’Egidio (czyli świętego Idziego; sama nazwa wzięła się od kościoła świętego Idziego na Zatybrzu w Rzymie, pierwszego kościoła wspólnoty) zajmującej się przede wszystkim pomocą osobom ubogim. Ja w Warszawie, on w Neapolu. We Włoszech Sant’Egidio popularne jest jednak bardziej niż w Polsce, w końcu stąd się wywodzi, we Włoszech jest niczym Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy dla kraju nad Wisłą. Właściwie w każdym większym mieście wspólnota ma swoją komórkę. W Neapolu prowadzi też m.in. Szkołę Pokoju dla dzieci z trudnych rodzin oraz dzieci migrantów, którą to szkołę odwiedziliśmy z P. korzystając z pobytu w mieście. Co więcej, właśnie odbywały się tam zajęcia poświęcone sprawie postrzelenia małej Noemi, więc temat wrócił do mnie po raz kolejny. Dzieci rysowały właśnie laurki dla dziewczynki i życzyły jej szybkiego powrotu do zdrowia, a wolontariusze tłumaczyli dlaczego przemoc jest zła i dlaczego mafia krzywdzi niewinne osoby…

- Przypadek Noemi nie jest pierwszym takim przypadkiem, ale tym razem czuć, że dzieje się coś nowego, może coś przełomowego - mówił mi z kolei Alessandro. I dodał, że dzień po postrzeleniu Noemi stała się rzecz niespotykana, bo jeden z synów siedzącego w więzieniu członka mafii kamorra przyznał publicznie, że taka sytuacja nie powinna się przydarzyć i że jest mu za mafię wstyd.  Nawet szef MSW, wspomniany Mateo Salvini, zapowiedział, że rząd zaostrzy walkę z kamorrą, ale nikt we Włoszech nie wie, pewnie łącznie z samym Salvinim, jak można by to zrobić. 

Alessandro tłumaczył mi także dlaczego mafia we Włoszech jest wciąż tak popularna i wpływowa: - Wyobraź sobie, że szukasz pracy. Idziesz do lokalnej fabryki. Pracodawca mówi ci jednak, że cię nie zatrudni, bo nie ma miejsc. Wkurzasz się, bo zależy ci na tej robocie. Idziesz do jednego z lokalnych capo, czyli szefów mafii. Mówisz mu, że tamten nie chce cię przyjąć, a ty chcesz pracę. Capo wysyła swojego człowieka do szefa fabryki, z prośbą, żeby cię przyjął. Musi cię przyjąć, bo jest zależny od mafii, pewnie płaci jej haracz. A jak nie płaci, to też się boi. Ty dostajesz pracę - jesteś zadowolony. Szef fabryki nie traci głowy - jest zadowolony. Mafia zyskuje człowieka - też na tym zyskuje. W ten sposób buduje się ukryte struktury, tworzy się państwo w państwie. Młodzi ludzie, w poszukiwaniu pracy, często wolą szukać szczęścia u lokalnych mafiozów, niż w urzędzie,  bo tam szybciej znajdą zatrudnienie. Szybciej utrzymają rodzinę, zaimponują dziewczynie nowym Piaggio... No i jest jeszcze jeden wymiar tej zależności. Członkowie mafii bardzo często mają powiązania z politykami. Także z czołowych włoskich partii - podkreślił Alessandro.

- No dobrze, ale gdzie miałbym właściwie iść, jeśli chcę się dostać do lokalnego capo?

- Tu wszyscy to wiedzą. (Alessandro się uśmiechnął.) A jak nie, to twój znajomy wie. To naprawdę nie jest problem. Bywa, że trudniej dostać się do urzędu.

Szkoła Pokoju w Neapolu
Między innymi dlatego Neapol to jedno z najbiedniejszych miast we Włoszech (choć jeszcze w XVIII wieku, gdy odwiedzał je Goethe, opisywał Neapol jako rajskie miasto, którego mieszkańcy żyją "w stanie ciągłego odurzenia i samozapomnienia"), a sam region Kampanii jest najuboższym w całym kraju. To właśnie tu jest największy odsetek osób ubogich i bezdomnych, dlatego dla sporego grona potrzebujących wspólnota Sant’Egidio jest jak zbawienie. Zbawienie, które przychodzi często dopiero po zmroku - mówi Alessandro - bo wielu z kloszardów w dzień ucieka z centrum miasta w stronę wybrzeża chroniąc się przed policją i służbami miejskimi i tam znajdując chwilę wytchnienia oraz miejsce spoczynku. Dopiero gdy nad zatoką zajdzie już słońce, niczym wygłodniałe psy, bezdomni z całego Neapolu wędrują w przeciwnym kierunku, z nadmorskiego pasa do miasta, szukając pożywienia i pomocy, m.in. ze strony Sant’Egidio, ale także lokalnego oddziału Caritasu. Wielu ubogich zamieszkuje też neapolitańskie przedmieścia, jadąc pociągiem turystycznej linii Circumvesuviana w stronę Pompejów i kurortu Sorrento, oprócz pięknego widoku na wulkan Wezuwiusz i wybrzeże neapolitańskie, można także dostrzec skupiska prowizorycznych budynków budowanych z desek, dykty czy blachy falistej, oraz grożące zawaleniem bloki (co widać nawet gołym okiem). 

Co musiałoby się stać, żeby mafia z Neapolu zaczęła tracić wpływy? Według Alessandro przede wszystkim musi zmienić się mentalność, szczególnie młodych ludzi, którzy w mafii widzą często jedyną trampolinę do lepszego życia, kariery, sukcesu. Żaden rząd z mafią nie wygra, wygrać mogą z nią tylko sami mieszkańcy - spuentował Alessandro. (A ja w tym momencie przypomniałem sobie, że jakiś czas temu podobne słowa usłyszałem od innego Aleksandra, Alejandro Ramizera, z meksykańskiego miasteczka Leon w stanie Guanahuato, który mówił mi jak należy walczyć z siejącymi postrach w Meksyku gangami narkotykowymi Halisco i Sinaloa). 

Gdy to piszę, jestem już w Warszawie, jest sobota osiemnastego maja, od postrzelenia Noemi mija dziś piętnaście dni. Ostatnie wieści ze szpitala Santobono sprzed trzech dni brzmią optymistycznie: "Dziewczynka jest przytomna, jej stan jest stabilny, może poruszać wszystkimi czterema kończynami, choć wciąż potrzebuje lekkiego wsparcia tlenowego. Kontynuowane są rutynowe testy diagnostyczne" - tak brzmi oświadczenie lekarzy. Armando Del Re, zatrzymany członek mafii kamorra z klanu Di Lauro, jak czytam dziś w dzienniku InterNapoli, pozostaje w areszcie, wkrótce zostanie postawiony w stan oskarżenia. Policja z Neapolu zatrzymała również brata Armando Del Re, który miał zapewniać komórce wsparcie logistyczne.

czwartek, 28 marca 2019

Wiosna algierska, nie arabska

Latefa Guemar jest wykładowczynią na Uniwersytecie Wschodniego Londynu. W 2002 roku z uwagi na opozycyjną działalność męża Soleimana Adela Guemara, znanego w Algierii dziennikarza i poetę, musiała uciekać z kraju przed rządzącym do dziś Frontem Wyzwolenia Narodowego. Teraz twierdzi, że mieszkańcy Algierii nie protestują ani przeciwko autorytarnym rządom, ani przeciwko korupcji czy bezrobociu, choć to wszystko Algierczykom również spędza sen z powiek. - Tym razem chodzi jednak o honor - mówi Latefa. I dodaje: - Mamy prezydenta, który od sześciu lat nie powiedział ani słowa. Ani słowa! Jak ktoś taki może rządzić krajem? On już właściwie nie żyje!

Prezydent Abdelaziz Bouteflika ma osiemdziesiąt dwa lata i rzeczywiście rzadko kiedy daje oznaki życia. A jak już daje, to nieprzekonująco. Kilka tygodni temu algierska telewizja pokazała wideo z rozmów prezydenta z wojskiem, krótko po powrocie z leczenia w Szwajcarii, na którym sędziwy prezydent z dużym trudem porusza ręką, bełkota, ma tępy wzrok. Oświadczenie w jego imieniu, w którym zrzeka się ubiegania o następną kadencję, odczytała prezenterka lokalnej telewizji. W 2013 roku prezydent przeszedł udar mózgu, który bardzo nadszarpnął jego zdrowie. Później miał zresztą przejść jeszcze dwa-trzy kolejne. W dodatku Bouteflika cierpi na chorobę nowotworową. W efekcie porusza się na wózku inwalidzkim i co chwila wylatuje na leczenie do wspomnianej Szwajcarii.

Zdjęcie: EPA






W Algierii od lutego trwają protesty antyrządowe. Zaczęły się po tym jak prezydent poinformował, że chce rządzić kolejną, piątą już, kadencję. Abdelaziz Bouteflika władzę przejął w 1999 roku i do tej pory jej nie oddał. Choć zapewniał, że będzie rządził dopóty, dopóki będzie chciał tego naród. Na początku, rzeczywiście jawił się jak wybawca - jego program amnestii dla rebeliantów przyczynił się do wygaśnięcia wojny domowej i rozproszenia grup rebelianckich. Pogodził Arabów z Berberami, liberalizował gospodarkę. Z każdymi kolejnymi wyborami mandat Boutefliki stawał się jednak coraz słabszy, a słów krytyki z uwagi na coraz bardziej autorytarne rządy prezydenta przybywało. W międzyczasie Algierię, podobnie jak i inne państwa w regionie, dotknęła Arabska Wiosna. Choć w przeciwieństwie do sąsiadów Tunezyjczyków czy - odwiecznych konkurentów o prymat w regionie - Egipcjan, w Algierii czas rewolucji przebiegł pokojowo. Według Wojciecha Jagielskiego, reportera i publicysty "Tygodnika Powszechnego" z dwóch powodów. Po pierwsze, Algierczycy mieli jeszcze w pamięci krwawą i wyniszczającą wojnę domową, do której doszło w latach 1991-2002, i w wyniku której zginęło ćwierć miliona osób. Po drugie, algierski rząd poskromił buńczuczne nastroje obywateli obietnicami obniżki cen żywności i subsydiami, na które mógł sobie pozwolić z uwagi na dobrą koniunkturę na światowych rynkach jeśli chodzi o ceny ropy naftowej. Algieria jest jednym z największych na świecie producentów tego surowca.

Dobra koniunktura się jednak skończyła, a wraz z nią na światło dzienne zaczęły wychodzić słabości państwa i pogarszająca się  kondycja samego prezydenta. Socjalistyczne państwo muzułmańskie - w którym jak pisał kiedyś dramaturg i poeta algierski Kateb Yacine "Lenin jest u siebie" - zaczęło wyraźnie niedomagać, tak jak niedomagać zaczął sam prezydent Bouteflika: - Od czasu gdy stał się bardzo schorowanym człowiekiem właściwie już nie był u władzy. Wszyscy wiedzieli że to nie on rządzi. On był zbyt chory. Ludzie mówili, że rządzi jego brat Said, że rządzi jego rodzina. No i wojsko, wojsko zawsze rządziło Algierią. Tak czy inaczej, na ten moment mamy do czynienia z kompletnie chaotycznymi rządami. Nikt nie wie co się teraz dzieje w państwie - mówi Latefa Guemar.

Abdelaziz Bouteflika

I właśnie dlatego, mimo że wcześniej Algierczycy nie mieli do swojego prezydenta aż tyle nienawiści co Libijczycy do Muammara al-Kaddafiego, Egipcjanie do Hosniego Mubaraka czy Syryjczycy do Baszara al-Assada, wreszcie powiedzieli dość. W połowie marca prezydent Bouteflika uległ dziesiątkom tysięcy protestujących, szczególnie w stolicy kraju Algierze, i ogłosił - poprzez wspomniane oświadczenie w telewizji - że nie będzie się ubiegał o piątą kadencję. Jednocześnie w imieniu prezydenta poinformowano jednak, że zaplanowane na kwiecień wybory prezydenckie odbędą się w późniejszym terminie. Kiedy - tego już nie doprecyzowano. Żeby uspokoić demonstrantów władze powołały także nowego premiera Nuredina Beduia i jego asystenta, pochodzących rzecz jasna ze środowiska rządowego. Bliskowschodni dziennikarz Ahmed Aboudouh, współpracujący z brytyjskim dziennikiem "The Independent", mówi, że to farsa: - Na razie nikt nam nawet nie powiedział jak długo będzie trwał okres przejściowy przed wyborami, ani kiedy zostaną ogłoszone. To była taktyka polityczna polegająca na zyskaniu czasu i wygaszeniu kryzysu który mógłby spowodować upadek reżimu. I to jest wyraźny sygnał, że władza działa w złej wierze - uważa. 

W dobre intencje rządu nie wierzą także ci, którzy co piątek wychodzą na ulice Algieru i kilku innych większych miast. W ostatnich demonstracjach, mimo rzęsistego deszczu i niskiej temperatury, wzięło udział kilkanaście tysięcy osób. W środę głos w sprawie protestów zabrał szef sztabu generalnego sił zbrojnych Algierii generał Ahmed Gaid Salah, który poinformował, że chce, by prezydent Bouteflika został uznany za "niezdolnego do sprawowania władzy". Apel generała poparła dwa dni później także partia rządząca Front Wyzwolenia Narodowego, a także drugie ugrupowanie koalicji - Zgromadzenie Narodowo-Demokratyczne. Według mieszkającego w Tunisie dziennikarza Simona Cordalla, rząd zrobi wszystko, żeby nie zrzec się władzy: - Oni będą się trzymać władzy rękami i nogami. Może poświęcą prezydenta Bouteflikę, ale trudno się spodziewać, żeby dali rządzić komuś innemu - mówi dziennikarz.      

Według Wojciecha Jagielskiego dużą rolę - w kontekście dalszego przebiegu sytuacji - może odegrać opozycja: - Do tej pory w demonstracjach dominowali studenci, a nie opozycyjni politycy. W takich chwilach przełomu bardzo często okazuje się jednak, że z niezdobytej do tej pory twierdzy jaką jest obóz władzy odpadają rozmaitego rodzaju kawały, dzieli się ona, rozpada, i kto wie czy któraś z frakcji na takim zamieszaniu też nie postanowi skorzystać. Najczęściej to jest jednak tak, że mówi się o wielkich zmianach, ale tylko po to, żeby zmieniać bardzo niewiele - zauważa.

Są jednak i tacy, którzy w wydarzeniach w Algierii widzą zaczątek nowej Arabskiej Wiosny, albo - jak się zaczęło w regionie modnie ją przepowiadać - Arabskiej Wiosny 2.0. Tym bardziej, że niespokojnie jest nie tylko w Algierii, ale także w sąsiedniej Tunezji czy w Sudanie, a do demonstracji antyrządowych dochodziło też w poprzednim roku w Jordanii. Zarówno Latefa Guemar jak i Ahmed Aboudouh twierdzą jednak, że Algierii nie należy łączyć z napięciami społecznymi w innych arabskich krajach, bo ich specyfika jest inna: - Procesy demokratyczne, które zaczęły się w Tunezji czy Egipcie w 2011 roku, w Algierii rozpoczęły się już w latach osiemdziesiątych, tak jak chociażby w Polsce. To są protesty o bardzo narodowym kontekście, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Myślę, że Algierczycy mają też wciąż w pamięci to, co wydarzyło się w czasach okrutnej wojny domowej. I nie chcą więcej takiego rozlewu krwi - przekonuje Latefa Guemar.

Ahmed Aboudouh dodaje, że nastroje w regionie też są różne od tych sprzed kilku lat: - W tej chwili świat arabski nie ma potrzeby wzniecania kolejnej Arabskiej Wiosny. Ludzie wzięli lekcje z tego co działo się w krajach takich jak Egipt, Syria, Jemen czy Irak. Rozmawiałem niedawno z liderami protestów w Sudanie, gdzie od tygodni trwają protesty. Tłumaczyli mi, że atmosfera w regionie jest taka, że ludzie boją się kolejnych rewolucji, bo wiedzą czym to grozi. I podobnie jest z Algierią, dlatego nie spodziewałbym się szybkiej transformacji ustrojowej - uważa bliskowschodni dziennikarz. 

Protestujący Algierczycy nie widzą jednak innego rozwiązania niż dymisja całego rządu i nowe uczciwe wybory. Na jutro, dzień świąteczny, zapowiadane są kolejne masowe demonstracje. W Algierze przebąkują, że rząd być może ogłosi w piątek dymisję prezydenta Abdelaziza Boutefliki. Zdecyduje o tym wojsko, bo sam prezydent niewiele ma już do powiedzenia. A nawet jakby miał - i tak trudno byłoby go dosłyszeć.

niedziela, 3 maja 2015

Sąd Ostateczny Live

Na początku informacja o pogodzie. Ta noc, podobnie jak dwie wcześniejsze, będzie bardzo ciepła. O północy temperatura wyniesie około 24 stopni Celcjusza. Padać nie powinno, ale w razie czego i tak postawiono namioty. Namioty znajdują się kilkaset metrów od miejsca, tego miejsca,  gdzie wydarzy się to wszystko. Z drugiego brzegu, z Cilapac, widać dwa ostro święcące reflektory, część więziennych zabudowań i krzątających się ludzi. Gdy jutro znów wstanie dzień wyłoni się jeszcze witacz rodem z wejścia do cyrku lub zoo, a nim żółte litery i brzmiące jak zaklęcie Nusakambangan. Nusakambangan nie jest jednak ani cyrkiem, ani zoo. Nazywana jest Wyspą Egzekucji albo Piekłem Indonezji. Na Nusakambangan trafiają ci, którzy popełnili błędy i muszą za nie zapłacić życiem. Na Nusakambangan nie ma darowania grzechów.

O godzinie 21.30 miejscowego czasu informacja, że egzekucje odbędą się po północy. To pierwsza pewna informacja, po kilku dniach spekulacji. Zdjęcie z namiotu: na pierwszym planie krzesła pokryte białym materiałem. Krzesła niczym duchy zmarłych pocieszające krewnych przyszłych ofiar. Krewni, na planie drugim, leżący bezwładnie na stolikach, w poczuciu bliskiej straty, pustki, bezsilności. Z ostatnimi mikronami nadziei gdzieś na rubieżach duszy. Dalej dziennikarze, w oczekiwaniu na to, co się stanie. Rejestrujący zapach śmierci - bliskiej, coraz bliższej.

Kilkadziesiąt godzin wcześniej widzieli się po raz ostatni. Już nie żywi, jeszcze nie martwi. Cóż za przedziwne spotkanie. Twarze, które za chwilę będą wyglądać inaczej. Ostatnie emocje, które zastygną na zawsze. Silne uściski - znajome, tak obce. W tle ambulanse wiozące puste białe trumny. Płacz, uśmiech, krzyk, pocałunek, spojrzenie. Wszystko ostatnie, wszystko nie na miejscu.

(M. powiedziała mi kiedyś: Ludzie żegnają się po to, żeby się spotkać. Nigdy całkiem na poważnie, nigdy całkiem na zawsze. Bo ludzie nie potrafią się żegnać na zawsze.)

Ale śmierć ma do siebie to, że przychodzi na zawsze. Choć zanim przyjdzie śmierć, czas na ostatnie pożywienie. Kilku posłańców w bejsbolówkach przekracza bramy więzienia, niosąc w rękach dary, niczym charyzmaty w foliowych torebkach. Chwilę później zbliżenie na kubełki KFC.

No a teraz czas na zdjęcia dziewięciu skazanych. Ich twarze zdążył już poznać cały świat, ale gdyby ktoś zapomniał, jest i krótkie przypomnienie: Zainal Abidin (Indonezja); Andrew Chan i Myuran Sukumaran (Australia); Rodrigo Gularte (Brazylia); Sylvester Obiekwe Nwolise, Raheem Agbaje Salami, Okwudili Oyatanze, Martin Anderson (wszyscy Nigeria); Mary Jane Veloso (Filipiny). To tak w największym skrócie, w końcu czas goni nas. 

O godzinie 23.30 na polanie nad brzegiem Nusakambangan zapalają się dwa ostro świecące reflektory. Po przeciwnej stronie, na wyspie Cilapac, wielkie podniecenie: nastrajanie sprzętu, nasłuchiwanie, oczekiwanie, przeciskanie. Usłyszeć strzały - marzenie każdego reportera. Serce bije jak dzwon, no niech się wreszcie zacznie.

Tymczasem relacja live trwa. Proszę państwa, teraz czas na infografikę. Infografika to nowy sposób przekazywania informacji. Więcej obrazków, mniej treści, wszystko w kwadraciku pięć na pięć centymetrów. Na infografice wyjaśnienie jak to się właściwie odbędzie. Jak człowiek człowiekowi, żeby było w zgodzie z prawem, bezpieczeństwem, człowieczeństwem, kulturą i higieną, mówiąc krótko - po bożemu.

Najpierw ważna informacja, że od stycznia, zamiast słupów są drewniane deski. A między każdą deską są cztery metry odległości. Do wyboru pozycja stojąca, siedząca lub klęcząca. Jest także możliwość obejrzenia własnej śmierci lub zakrycia oczu w ostatnim momencie. Na każdą ofiarę przypada dwunastoosobowy skład. O ustalonej porze, na ustaloną komendę, pada salwa strzałów. Wymierzający Sprawiedliwość celują, jak na strzelnicy, w czarne kółko na piersi skazanego. Każda ofiara, na ostatnią drogę, ubiera specjalny t-shirt z tarczą po stronie serca. Jeśli po egzekucji ktoś daje oznaki życia, dostaje strzał w głowę z najbliższej odległości.

Później kolejna grafika, z australijskiego medium. Zdjęcie Jego, uśmiechniętego od ucha do ucha,  można by powiedzieć: Dadżdżala we własnej osobie. Z umazaną od krwi ręką, którą zresztą o poranku pochwyci jedna z tamtejszych gazet. 

Siedem minut po północy indonezyjska telewizja TV One podaje, że skazańcy wyszli z więzienia i udają się w ostatnią drogę. Przygotowanie do egzekucji ma zająć kilkanaście minut. Skazańcy decydują się zginąć na stojąco i patrzeć w oczy Wymierzającym Sprawiedliwość.

O godz. 0.31 informacja: Padły strzały. Osiem ofiar.

(Jedna ze skazanych, Filipinka Mary Jane Veloso, w ostatniej godzinie unika plutonu egzekucyjnego.  Na policję zgłasza się kobieta twierdząca, że wykorzystała Veloso jako nieświadomego przemytnika. Wyrok na Mary Jane Veloso zostaje odroczony.)

Na koniec, raz jeszcze przypomnienie, tym razem ofiar: Zainal Abidin (Indonezja); Andrew Chan i Myuran Sukumaran (Australia); Rodrigo Gularte (Brazylia); Sylvester Obiekwe Nwolise, Raheem Agbaje Salami, Okwudili Oyatanze i Martin Anderson (wszyscy Nigeria).

I zbliżenie na namioty. Krewnych wtulonych w siebie. Reporterów trzymających telefony nad głowami. Białe krzesła w tle.

A potem, raz jeszcze miejsce egzekucji, widziane z naprzeciwka, z brzegu Cilapac. Dwa świecące ostro reflektory, krzątający się ludzie. W górze gwiaździste niebo, temperatura około 24 stopni Celsjusza. Patrzę na to niebo, patrzę na zdjęcie w relacji na żywo na news.com.au, i przychodzi mi na myśl koncepcja Carla Junga. Carl Jung pisał kiedyś o latających talerzach jako o ludzkich projekcjach oswajających ich lęki, szczególnie po czasach drugiej wojny światowej. Okrągłe talerze miały być wytworem ludzkiej podświadomości. Poszukiwaniem porządku, a może usprawiedliwienia - przed człowiekiem, przed światem, przed siłą wyższą. Patrzę na to zdjęcie i wyobrażam sobie te latające talerze na gwiaździstym niebie nad Nusakambangan jako przeciwwagę tragedii jaka rozegrała się na ziemi. Patrzę i widzę dwunastu Wymierzających Sprawiedliwość, unoszących głowę w górę, wskazujących na nie palcem. A później innych Sprawiedliwych, na innych wyspach Nusakambangan, którzy również unoszą głowę - w geście ukojenia, usprawiedliwienia.

Tylko czy ktoś dziś patrzy jeszcze w niebo?

niedziela, 8 lutego 2015

Dobry jest ten świat?

Arianna Huffington, założycielka i redaktor naczelna "The Huffington Post", w felietonie na stronie internetowej, o ciekawej inicjatywie "What’s working". Huffington postanowiła stawić czoła medialnej agendzie, której mechanizm, jak świat długi i szeroki, opiera się na informowaniu o tym co złe.

Na początku felietonu Huffington powołuje się na stare powiedzenie znane w branży - "if it bleeds, it leads" - które po polsku można by interpretować mniej więcej tak: jeśli jest krew, to się sprzedaje. Rzeczą oczywistą jest, pisze Huffington, że najwięcej w mediach mówi się o politycznych kłótniach, korupcji, bezprawiu, przemocy i katastrofie - czyli o tym, co złe, co nie działa. Zło przyciąga bardziej niż dobro. (Może dlatego, że zło zwykle coś burzy, a dobro rzadko coś zmienia). Według Huffington, taki sposób przekazywania informacji nie służy dziennikarstwu, a wręcz dziennikarstwo zubaża. To zły etos, zarówno pod względem merytorycznym jak i etycznym, pisze Huffington. I dodaje, że zadaniem każdego dziennikarza powinno być przekazywanie możliwie jak najpełniejszego obrazu świata, podczas gdy ten produkowany codziennie przez media, jest obrazem zniekształconym i często jednotorowym.


Huffington przypomina hasło przewodnie "New York Timesa", które widnieje na stronie tytułowej: "All the news that's fit to print" ("Wszystkie wiadomości, które nadają się do druku"). Slogan ten wymyślił w 1896 roku ówczesny kierownik gazety Adolph Ochs, który chciał odejść od sensacyjnego charakteru ówczesnego dziennikarstwa, na rzecz dziennikarstwa mającego służyć dobru społecznemu. Jednak, jak zauważa Huffington, ponad sto lat później, w większości gazet publikowane są wiadomości, które zamiast odzwierciedlać świat w jakim żyjemy, zniekształcają go i komplikują. A ze sloganu "all the news that’s fit to print" zostało tylko i aż "all the news".

Huffington cytuje też m.in. książkę "The Better Angels of Our Nature: Why Violence Has Declined" (Dobre anioły naszej natury: Dlaczego jest coraz mniej przemocy) Stevena Pinkera, psychologa z Harvardu. Pinker przekonuje w książce, że świat nie staje się coraz bardziej niebezpieczny, jak mogłoby wynikać z relacji medialnych. Jest wręcz przeciwnie - z każdym stuleciem coraz mniej jest agresji i przemocy, a czasy współczesne są być może najmniej gwałtownymi i najmniej brutalnymi czasami w historii ludzkości. Pinker powołuje się oczywiście na statystyki. Próbuje udowodnić m.in., że wraz z nastawaniem kolejnych epok malała liczba zabójstw, których najwięcej było w czasach prehistorycznych. Według Pinkera, wiek XX, nawet z dwiema wojnami światowymi, które pochłonęły 40 milionów ludzi, w przeliczeniu na kilka miliardów ludzi na świecie żyjących, również wypada lepiej od czasów wcześniejszych. Jak zaznacza Pinker, nie chodzi mu o to, żeby "wybielić" poważne problemy, które faktycznie istnieją i należy o nich mówić, ale o to, żeby umieścić je w szerszym kontekście, unikając ich uniwersalizacji i nadinterpretacji, a zachowując jednocześnie ich proporcje.

Na podobny zabieg decyduje się właśnie Arianna Huffington, opisując nową inicjatywę "What’s working", którą zapowiedziała w styczniu na szczycie w szwajcarskim Davos. Na Huffington Post ma pojawiać się więcej niż dotychczas informacji, które w swej istocie będą przekazywać treści pozytywne.

Jako przykład pozytywnych informacji, Huffington podaje stronę internetową Positive News, założoną przez dziennikarza z Londynu Seana Dagana Wooda (kilka ostatnich newsów z "Positive News": "W Egipcie coraz więcej równouprawnienia", "Gwinea wierzy w koniec wirusa Ebola", "Dawcy narządów z USA ofiarowali ponad dwa miliony lat życia ich odbiorcom", "W Bagdadzie zniesiono godzinę policyjną") Wood twierdzi, że "dziennikarstwo pozytywne" jest korzystne nie tylko dla samopoczucia odbiorcy, ale także wzmaga jego zaangażowanie w społeczeństwie i może być katalizatorem rozwiązań wielu problemów. Przykładem na to ma być serwis społecznościowy Twitter. Według jednego z analityków pracujących w firmie, Chrisa Moody’ego, pozytywne  wiadomości , tzw. "tweety", mają większy odbiór i są częściej udostępniane przez innych, niż "tweety" negatywne.

Jak podkreśla jednak Huffington, nie chodzi jednak o przekazywanie wyłącznie pozytywnych informacji czy o ograniczanie wiadomości negatywnych, które - co zupełnie naturalne i niepodważalne - wciąż będą dominować w medialnej agendzie. Nie chodzi też o proste  wzruszające opowiastki rodem z Harlequina, a o historie o ludziach, szansach, wyzwaniach i sukcesach, które zazwyczaj - nawet jeśli znajdą miejsce w przestrzeni medialnej - są szybko zatapiane przez wiadomości negatywne. Jak podkreśla Huffington, głównym celem nowej inicjatywy jest więc nie tyle przekazywanie większej ilości informacji pozytywnych, co przekazywanie informacji jak najpełniejszych, najbardziej kompletnych, a więc najbardziej rzetelnych.

Częścią projektu "What’s working" są też akcje medialne - społeczne, edukacyjne czy kulturalne - które mają zmienić coś na lepsze, przysłużyć się rozwiązaniu konkretnego problemu. Huffington podaje tu przykłady tekstów, które zdobyły prestiżową dziennikarską nagrodę Josepha Pulitzera. W 1943 nagroda ta przypadła gazecie Omaha World-Herald, która zainicjowała akcję zbierania złomu na terenie Nebraski, do wytwarzania sprzętu wojskowego, w czasach II wojny światowej, która to akcja została później zaaprobowana przez samego prezydenta Franklina Roosevelta i nazwana "Planem Nebraski". Inny przykład to Pulitzer z 1997 roku dla gazety Grand Forks Herald, która opisywała cierpiące ogromne klęski żywiołowe miasto Grand Forks w Dakocie Północnej. Gazeta nagrodę dostała jednak nie za opisywanie zniszczeń powodzi czy śnieżyc, ale za przekazywanie pozytywnych informacji, np. o działalności wolontariuszy, którzy ratowali zbiory biblioteczne Uniwersytetu w Dakocie Północnej czy odbudowie zniszczonych domów. 

PS W grudniu BBC pisało o akcji jednej z rosyjskich gazet "The City Reporter" z siedzibą w Rostowie nad Donem. Gazeta przez jeden dzień zdecydowała się publikować tylko dobre informacje, ogłaszając 1 grudnia "dniem dobrych informacji", co zapowiedziała dzień wcześniej na Facebooku. I tak, o poranku 1 grudnia, w gazecie pojawiły się m.in. artykuły o braku utrudnień na drogach mimo śniegu czy oddaniu na czas tunelu drogowego. Jak się okazało - gazeta straciła tego dnia dwie-trzecie czytelników.

niedziela, 16 listopada 2014

Szkocja będzie niepodległa


- Tak czy owak, Szkocja będzie niepodległa - J. uścisnął mi dłoń i wysiadł na przystanku Harthill między Glasgow a Edynburgiem na trasie M8. Miał 26 lat. Poznaliśmy się pół godziny wcześniej. Mimo pustego autobusu, dosiadłem się do niego, licząc na wskazówkę, gdzie mam później wysiąść. 

Wyglądał trochę jak postać z książek Karola Dickensa. Długi ciemny płaszcz, apaszka, parasolka i szczupłe buty. Brakowało mu tylko melonika i zadumanego spojrzenia. Miał za to specyficzny wyraz twarzy, jakby na chwilę przed uśmiechem. J. nie było jednak do śmiechu. Po krótkiej wymianie słów zapytałem go o to, czym Szkocja żyła przez ostatnie miesiące: 

- To była historyczna szansa i powinniśmy ją wykorzystać - powiedział, patrząc mi głęboko w oczy, jakby szukał w nich zrozumienia i współczucia. Pochodził z lewicowej rodziny politycznej. Ojciec socjalista, matka od lat za Szkocką Partią Narodową, dziadek działał w Komunistycznej Partii Szkocji. - Rodzice mówili, że nastroje przed referendum były podobne jak w 1979 roku i w 1997, gdy głosowano w referendach dewolucyjnych, które dały nam większe prawa. Wtedy jednak nie myśleli nawet o niepodległości. A teraz dziwili się, że niepodległość była tak blisko, że dożyli takich czasów. I oczywiście też byli zawiedzeni. Co tam, wciąż są! A co słychać w Polsce? - zapytał jednym tchem, sygnalizując, że teraz moja kolej.


(Odpowiedziałem, że za kilkanaście dni będziemy znów świętować niepodległość. Że jesteśmy z niej dumni, ale nie do końca potrafimy się z tego cieszyć. I że może to wynika z tego, że jesteśmy młodą demokracją; krajem, który przez wiele lat żył z bezgłowym patriotyzmem, a gdy go odzyskał, nie miał czasu się nim nacieszyć, bo musiał zmierzyć się z wolnym rynkiem i kapitalizmem, co spowodowało nowe podziały...)

- Podziały, podziały… - powtórzył, po czym spojrzał w okno. Po dłuższej chwili zapytał, wskazując palcem za szybę: - Widzisz te owce? Mój wujek hoduje owce. Wiesz jak one śpią? W nocy zwykle przylegają do siebie, tworząc taki kołtun. Ale jak się rozbudzą i wychodzą rano na pastwisko, to każda szuka własnej drogi, dlatego trzeba je pilnować. Wielka Brytania jest jak owce - powtórzył i uśmiechnął się w moją stronę.

Chwilę później pożegnał się, życząc mi udanego pobytu w Edynburgu. I rzucił na odchodne: - Tak czy owak, Szkocja będzie niepodległa. 

***

Edynburg powitał mnie słońcem i od razu zauroczył. Gdy odwiedzam nowe miasto zwykle staram się nadać mu płeć. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale taki mam zwyczaj. Na męskość czy kobiecość miasta składa się wiele rzeczy, często jednak najważniejsze są szczegóły. Jak na przykład kształt latarni. Te z wywijanymi elementami czy ozdobami kojarzą się z kobietą. Proste, bez dodatków -  z mężczyzną. Dalej: wiaty przystankowe, ławki, roślinność, parki, puste place, komunikacja miejska. Wreszcie budynki: szare brylaste wieżowce, zabytkowe kolorowe kamienice. Dzielnice przemysłowe. Centra kultury. Place zabaw.   

I tak jak komercyjne i przemysłowe Glasgow, gdzie zatrzymałem się na noc po przylocie, wydało mi się silnym statecznym mężczyzną, tak reprezentatywny i turystyczny Edynburg z pewnością zasłużył na miano pięknej delikatnej kobiety. Kobiety, która nie wstydzi się swoich wdzięków i chętnie je eksponuje, ale która jednocześnie ma wiele tajemnic i zagadek niewidocznych na pierwszy rzut oka. Wdzięków, takich jak piękne Stare Miasto, czy urokliwa rozpościerająca się nad miastem Góra Artura, będąca najwyższym szczytem parku Holyrood. Zagadek skrytych w pozornie ślepych uliczkach czy lochach, w które Edynburg jest niezwykle bogaty i które są źródłami licznych legend miejskich.

Kręgosłupem miasta jest Ulica Książąt, Princes Street. Początkowo ulica była nazywana St Giles Street, od patrona Edynburga, świętego Idziego. Później jednak pierwszy król Zjednoczonego Królestwa Jerzy III zmienił ją na Princes Street w hołdzie dwóm najstarszym synom - książętom Jerzemu i Fryderykowi. Choć Princes Street ma zaledwie półtora kilometra, położona jest w samym centrum, przy głównej stacji kolejowej Waverley. Będąc na Princes Street nie można nie zauważyć Starego Miasta i edynburskiego zamku. Edinburgh Castle jest jedną z najważniejszych twierdz w całej Wielkiej Brytanii i jednym z symboli Szkocji. Ulicę Princess Street i Stare Miasto przedziela położona w dolinie stacja kolejowa. Kiedyś, w miejscu tej stacji, było jezioro, stąd specyficzne położenie. Patrząc z perspektywy Princes Street na historyczną część Edynburga, można odnieść wrażenie jakby znajdowała się co najmniej kilka kilometrów dalej. W rzeczywistości dojście tam, mostkiem North Bridge, zajmuje trzy minuty. 


Zanim jednak trafiłem na Princes Street, po wyjściu z dworca autobusowego wstąpiłem do kiosku. Kolejny rytuał - kupno gazety. Rzadko kupuję mapę przed zwiedzaniem miasta. Bardzo często za to na początku zaopatruję się w lokalną prasę. Po tym jak już spróbuję zdefiniować zewnętrzną naturę miasta, wypada bowiem spróbować go usłyszeć, nawiązać z nim kontakt. Dla każdego przybysza, szczególnie samotnego, nowe miejsce zdaje się być nieme. Odgłosy miasta - odgłosy ludzi, klaksonów, sygnalizatorów świetlnych czy dzwonów wież kościelnych - to tylko złudny dźwiękowy entourage, który tak naprawdę nic nie wyjaśnia. Tymczasem lokalna gazeta to świetny sposób na usłyszenie miasta, sprawdzenie co w trawie piszczy, wgryzienie się w jego tkankę. Dobry wstęp do dalszej eksploracji, czy wreszcie - do poznania ludzi. 

Zaopatrzyłem się więc w "Edinburgh News" i najpopularniejszy szkocki dziennik "Scotsman". Zanim przejrzałem wieści z Edynburga, w "Scotsman" pierwsza strona: "66 procent Szkotów chce nowego referendum". I dalej: "Dwie-trzecie Szkotów jest za kolejnym referendum dotyczącym niepodległości w ciągu następnych dziesięciu lat. A więcej niż połowa chce, żeby takie referendum przeprowadzić w ciągu pięciu lat."

*** 

W kalendarzu 31 października. Referendum niepodległościowe zostało przeprowadzone 18 września. 55 procent Szkotów zagłosowało na "Nie". - Pamiętam tę noc referendalną, gdy liczono wyniki. Miałem wówczas poranną zmianę w pracy. Gdy przyszedłem o 5. rano, większość siedziała wpatrzona w telewizor, oczekując rezultatu. Później straszny zawód. Nawet płacz. Większość młodych Szkotów z mojej pracy była na "Tak". W ogóle większość młodych chciała niepodległości - mówi P. P. wspólnie z M. mieszkają w Edynburgu już prawie rok. Poznaliśmy się na studiach w Gdańsku.

- Ta niepodległość naprawdę unosiła się tu w powietrzu, zresztą wciąż ją czuć. Na ulicach zdecydowanie bardziej widoczni byli zwolennicy wyjścia Szkocji z Wielkiej Brytanii. To ich było słychać, to oni byli bardziej przekonujący. Mieli bardzo emocjonalny stosunek do tego głosowania. Traktowali to jak być albo nie być. Teraz wielu, także z pośród moich znajomych, naprawdę jest załamanych! Także wielu z niższych warstw społecznych głosowało na "Tak" w nadziei, że ich los się odmieni - mówi M.   

P. dodaje: - Często padał argument, że niepodległa Szkocja byłaby bogatszym krajem. Że dochody, które czerpią z ropy i gazu z dna Morza Północnego, kradną Anglicy. Zresztą ten argument powtarzał także Salmond. (Alex Salmond - pierwszy minister Szkocji, twarz kampanii na "Tak".)


- Przede wszystkim jednak, to niesamowite, że Szkoci w tak krótkim czasie zmienili perspektywę. Jeszcze na początku tego roku nie było tu takich nastrojów buntowniczych. Rzadko mówiło się o niepodległości. Chyba nikt w to nie wierzył. Teraz, mimo porażki, i tak wierzy w nią więcej osób niż jeszcze kilka miesięcy temu. Ta często podnoszona szkocka duma nabrała nowego znaczenia - mówi jeszcze M.

Tę dumę podkreślał wcześniej również mój towarzysz podróży J.:

- Szkoci są dumni, że są Szkotami, bez względu czy będą w Unii czy będą niepodlegli. I z tego się cieszą. Głos na tak to nie tylko głos serca, ale też rozumu! Wielu mówi, że niepodległość to byłaby porażka, że doprowadziłaby do ruiny. Jak kiedyś projekt Darien (Na przełomie XVI i XVII wieku Szkoci próbowali skolonizować Przesmyk Panamski, co zakończyła się klęską, zrujnowało finansowo kraj i doprowadziło do zawiązania unii realnej z Anglią.), ale to nieprawda. To były zupełnie inne czasy. Teraz jesteśmy stabilnym krajem. A moglibyśmy być jeszcze bardziej stabilnym i bogatszym. Do tego jeszcze bezpieczniejszym. Niepodległa Szkocja nie musiałaby się angażować w konflikty w Iraku czy Afganistanie. Nie musiałaby teraz drżeć przed terrorystami. Nie musiałaby przechowywać brytyjskiej floty atomowych łodzi - argumentował J.


Szkocką dumę faktycznie można odczuć na każdym kroku. Już napis na lotnisku Glasgow International głosi "Proud to serve Scotland." (Zresztą, taki sam napis okraszony małą flagą można znaleźć pod logiem niemieckiego supermarketu Lidl!) Przychodnie zdrowia to "Scottish NHL". Jest też "Scottish Ambulance Service", "Lloyds Bank Scotland" czy "BBC Scotland". W odróżnieniu od tego ciężko szukać "English NHL", "English Ambulance Service", "Lloyds Bank England" czy "BBC England". W  dodatku to, co rzuca się w oczy w Edynburgu to flagi. Szkockie flagi. Wszędzie flagi. Oczywiście wynika to również z tego, że Edynburg jest polityczną stolicą Szkocji i siedzibę ma tu wiele budynków rządowych, ale szkockie flagi można nawet znaleźć wbite między kamienicami, w restauracyjnych ogródkach czy w oknach prywatnych mieszkań. Nie mówiąc już o sklepach z pamiątkami, gdzie co ciekawe, oprócz flag Szkocji i flag królów Szkocji (Royal Standard of Scotland), znalazłem nawet flagę Katalonii. Katalonii, która 9 listopada przeprowadziła własne - nieuznawane jednak przez rząd centralny - referendum niepodległościowe.

Źródłem tej szkockiej dumy jest także dwóch panów urodzonych w Edynburgu - David Hume i Adam Smith. Pierwszy był filozofem i historykiem. Napisał słynny "Traktat o naturze ludzkiej", najważniejszy tekst brytyjskiego oświecenia, który ukształtował ówczesną i późniejszą filozofię europejską. Z kolei Adam Smith nazywany jest często pierwszym ekonomistą, ponieważ  stworzył podwaliny pod mechanizmy rządzące handlem i przemysłem. Pomniki Hume’a i Smitha stoją na głównej ulicy Starego Miasta - The Royal Mail. Pod pomnikiem Adama Smitha na The Royal Mail zatrzymałem się, by chwilę odpocząć.


Tymczasem Adam Smith najwyraźniej porzucił na chwilę swoje ekonomiczne rozważania i rolę dumnego posągu, żeby przygotować się do rozpoczynającej się za kilka godzin nocy Halloween. Miał bowiem na głowie duży czerwony pachołek drogowy. Nie wiem jakim cudem się tam znalazł, ale Pan Filozof-Ekonomista wyglądał komicznie. - To na pewno jakiś Anglik. Bastards! - usłyszałem nagle od przechodzącej koło pomnika pary, która również zauważyła nietypowy dress code Adama Smitha.     

To jedna z tych rzeczy, którą można odczuć będąc w Szkocji nawet od kilku godzin - niechęć Szkotów do Anglików. Zjednoczone Królestwo to trudne małżeństwo. - Jest taka historia o tym małżeństwie, często powtarzana, ostatnio przywoływał ją też "The Guardian" - powiedział mi J. jeszcze w autobusie z Glasgow. - Albion i Kaledonia są małżeństwem już ponad trzystu lat. Jest to jednak małżeństwo z rozsądku. Oboje czerpią korzyści, choć w gruncie rzeczy jest to trudny związek, w którym nie ma miłości. Albion filtruje z innymi krajami, Kaledonia wie, że jest zdradzana. Gdy Kaledonia mówi o rozwodzie, Albion grozi, że Kaledonia straci cały dorobek życia - dom, meble, pieniądze, bezpieczeństwo. To doprowadza Kaledonię do szału, ale gdy już chce trzasnąć drzwiami, pojawiają się wątpliwości… - mówił J. i dodał: - Trzeba zmienić zakończenie tej historii. Kaledonia  musi postawić na swoim.


Przejaw tego kryzysu pomiędzy Kaledonią a Albionem znalazłem też jakieś sto kroków od Adama Smitha idąc The Royal Mail w stronę edynburskiego zamku. Na The Royal Mail zauważyłem tłum skupiony w kole. Podszedłem bliżej. Dwudziestokilkuletni chłopak dawał pokaz żonglerski, rzucając płonącymi pałkami:

- Teraz żonglerka w stylu chińskim! (Dwie pałki latają z ręki do ręki, trzecia próbuje je przecinać na wzór ciosu karate)

- Teraz styl holenderski! (Każda pałka zapalana jest na wzór palenia jointa, jakby w zwolnionym tempie)

- Teraz szkocki! (Trzy pałki wędrują z ręki do ręki, a żongler zatacza się naśladując upojenie alkoholowe)

- I na koniec styl angielski! (Żongler kładzie trzy pałki na ziemi i przestawia je powoli z miejsca na miejsce, wreszcie próbuje nimi pożonglować, ale gubi wszystkie już przy pierwszej próbie)

Tłum się śmieje, żongler pyta:

- Czy ktoś jest tu z Anglii?

Cisza. Zżera mnie ciekawość, co miałby przygotowane jeszcze dla Anglika, więc zgłaszam się na ochotnika. Myślę: I tak mnie tu nikt nie zna.

- Ja! Z Londynu!

- Hey pal! Może jednak Anglicy potrafią lepiej żonglować? Spróbujesz?

Po chwilowym namyśle decyduję, że będę bronił honoru Anglików, skoro już nie zdradziłem się z akcentem w tym hałasie. Staję do środka, przerzucam trzy pałki, na szczęście już bez ognia. O dziwo dla siebie, tłumu i żonglera, wychodzi mi całkiem zgrabnie. Kapituluję dopiero, gdy żongler rzuca w moją stronę jeszcze piłkę.

- No no, nie jesteście tacy powolni jak myślałem...

Tłum znowu się śmieje, ale też dostaję nieliczne oklaski. Wychodzę z koła i pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy: Królowa Elżbieta II byłaby ze mnie dumna.

Wracając ze Starego Miasta zatrzymałem się jeszcze przy sklepiku z przebraniami na Halloween. Wśród miliardów zombie i trupów, znalazłem facjatę Alexa Salmonda i maskę wampirycznego Davida Camerona. Później około północy na Cowgate w szkockim pubie Brewdog spotkałem tego Davida Camerona. Cóż, był w nie najlepszej formie, poruszał się chwiejnym krokiem, to musiała być trudna noc dla Pana Premiera. Gdy zamawiał piwo, ktoś krzyknął na całą knajpę: - Kto wpuścił Dave’a do szkockiego pubu? Wiem, że dobrego alkoholu w Anglii nie ma, ale nawet Halloween nie mają? David Cameron uśmiechnął się tylko wampirycznymi zębami i zaczął sączyć swoje szkockie piwo, po czym wpadł w dysputę z przybyłym w to samo miejsce Inspektorem Gadżetem. Cuda i dziwy działy się w te Halloween.

***

Następnego dnia, jeszcze przed świtem, wyruszyłem w drogę powrotną do Glasgow. W połowie trasy zaczęło wschodzić słońce. Patrzyłem przez okno i czekałem jak na odsłonięcie kurtyny. Promienie słońca leniwie malowały nowy dzień. Wszędobylskie pola zieleni, z każdą minutą coraz bardziej soczystej, przerywane były fioletowymi jeziorami kwitnących właśnie wrzosów. Na zielonych pagórkach, gdzieniegdzie usłane były domy, jakby każdy z nich położony był na krańcu świata. Całość wyglądała feerycznie. Nigdy nie byłem w Nowej Zelandii, ale przypomniały mi się obrazki z "Hobbita". Żałowałem, że mój samolot odlatuje za dwie godziny, że nie mogę po prostu poprosić kierowcę o zatrzymanie się na drodze i ruszyć pędem w stronę któregoś wrzosowiska. Żałowałem też, że nie mogę uchwycić tego zdjęciem, ponieważ chwilę wcześniej rozładował mi się telefon. Po chwili zorientowałem się, że czegoś tu jeszcze brakuje. No tak! W tym pięknym szkockim krajobrazie brakowało tylko owiec.

Ale przybędą tu, tak jak wczoraj. Już niedługo.  




***