"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

niedziela, 19 sierpnia 2012

Czy następuje demonizacja kobiecości? [esej]

Na świecie furorę robi powieść erotyczna, a właściwie romansidło: „50 odcieni szarości” ("Fifty Shades of Grey"). Książkę, napisaną przez gospodynię domową z Londynu Erikę Leonard, kupiło już ponad milion osób i powstały jej kolejne dwie części. Ludzie biją się o egzemplarze w księgarniach. Sklep internetowy Amazon ogłosił, że to najlepiej sprzedający się audiobook w historii. Właściciel jednego z hoteli w północno-zachodniej Anglii pierwszym tomem „Fifty Shades of Grey” zastąpił Biblię, która leżała wcześniej przy nocnych stolikach gości. 

Mechanizm książki jest banalny. Młoda studentka literatury, dziewica, poznaje starszego biznesmena, który wprowadza ją w świat seksu. Seksu takiego, jaki kreuje współczesna kultura popularna - opartego na funkcjonalizmie ciała, bezwstydnego, efektownego, nierzadko z wykorzystaniem technik BDSM. Wyzywanie, poniżanie,  sprawianie bólu - jako środki służące spełnieniu, rozładowaniu pożądania.  To wszystko tworzy oś książki, napędza akcję.

Zamysł autorki był prosty - oddać słowami to, co do tej pory przyciągało obrazem, co było traktowane jak odwieczne tabu. Coraz bardziej roznegliżowane, ale jednak tabu. I co, jak w przypadku technik BDSM, nie do końca wydaje się normalne.  Pomysł wypalił.  Największy powód sukcesu Eriki Leonard nazywa się jednak - wyobraźnia. Okazało się, że wyobrażenie sobie sceny seksu z użyciem kajdanek i biczy, przy wspomaganiu słów, może być o wiele większym doznaniem niż zobaczenie takiej sceny na fotografii czy w filmie. Ludzie sięgają po książkę, żeby sobie wyobrazić. A wyobrazić można sobie więcej, wyobrazić można sobie wszędzie. Na przykład w autobusie - gdzie zobaczyć, już by nie wypadało. 

Sukces „50 odcieni szarości” mówi coś o współczesnej seksualności w kulturze zachodu, a także - ponieważ główną bohaterką jest kobieta - o wizerunku i roli kobiety jako ambasadorki seksu jako takiego. W wieku 18 albo 19 lat, napisałem do jakiejś gazety krótki esej. Choć wówczas świat nie znał jeszcze historii studentki Anastazji Steele, tekst poniekąd wyjaśnia przyczyny sukcesu książki. 


***

Ostatnio widziałem w telewizji film dokumentalny „Sfilmować pożądanie” francuskiej reżyserki Marie Mandy. A właściwie ostatnie pół godziny filmu, bo jak zawsze, na to, co warte obejrzenia, musiałem natknąć się przypadkiem i za późno. Reżyserka żali się, że kino zostało zdominowane przez mężczyzn, którzy wyznaczają standardy seksualności i przedstawiają kobiety jak przedmioty służące do osiągania chwilowej podniety. 

Marie Mandy zastanawia się więc w gruncie rzeczy -  jak kobiecość ma się do dzisiejszego świata. I dlaczego, kobieta z natury piękna, nie jest pożądliwą, i odwrotnie. Marie widzi cywilizację jako swoiste zombie, które żywi się wartościami tradycyjnymi, przez co dokonuje stopniowego odczłowieczenia jednostki, po to, by samo stało się silniejsze i bardziej niezależne. Kultura, jej wizualizacja, coraz częściej deprecjonuje kobiecość, techniką fotograficznego obrazu sprowadzając ją do dwóch wymiarów, gdzie pożądanie jest oparte na czystym funkcjonalizmie ciała. Funkcjonaliźmie, który jest przebrzmiały, bo nie czerpie tylko z natury człowieka, z jego seksualności naddanej, ale potrzebuje wymyślnych narzędzi, żeby zostać zauważonym. Można powiedzieć, że dokonuje się obecnie pewien rodzaj demonizacji kobiecości. Potrzeba specjalnych technik, żeby wzbudzić, pokazać kobiecość, a raczej wywołać jej złego ducha. 

Playboye, hustlery i catsy mówią jednym głosem. Funkcjonalizm ciała jest tu połączony z jego doraźnością, efemerycznością. Kobiety przedstawiane na zdjęciach to najczęściej fantomy, wyzute z emocji, które robią wszystko, żeby ukryć swą pozorną nieżywotność. Największą furorę robią w tych magazynach panie, które w stu sześćdziesięciu trzech pozach próbują na zdjęciu się zabić, połykając noże, dusząc się psim kagańcem, ucinając sobie piłą rękę, nogę, kawałek pośladka, czy wsadzając sobie tę piłę do przełyku. To jest w cenie i to napędza orgazmy. To swego rodzaju monstrualizacja kobiecości, która dokonuje się przy wykorzystaniu dobrodziejstw kultury.

Wróćmy do filmu Marie Mandy. Marie Mandy wyraźnie przeszkadza to, że kobieta w filmie często musi dostosowywać się do męskich koncepcji seksualności, stąd  bohaterkami jej filmu są kobiety, które tworzą tzw. kino kobiece. Kino kobiece, w którym kobieta przede wszystkim - nie ulega tak szybko jak w kinie męskim władzy i potrzebom mężczyzny. Agnes Varda, Mira Nair, czy Jane Campion starają się pokazać kobiecość poprzez jej tajemnicę, jednocześnie odkrywając seksualność mężczyzny. Oczywiście dla mężczyzny-wzrokowca to koszmar patrzeć na scenę seksu, w  której kobieta, i to wyraźnie atrakcyjna, ubrana w gruby sweter, leginsy i spódnicę, ściąga przez pół godziny z faceta podkoszulek, a przez kolejne pół godziny zdejmuje mu majtki, bo pokazać całemu światu jego męskość. Dopiero później powolutku rozbiera się, otwiera się przed mężczyzną. Ale mimo to, kobieta z filmu Marie Mandy jest niezwykle pociągająca, wzmaga pożądanie, wytwarza napięcie. Jej kobiecość jest umiejętnie rozszyfrowywana, a  nie podawana na tacy w postaci gotowego dania a’la labia majora. Poprzez to scena ta nabiera kolorytu, jest po prostu bardziej pociągająca, zmysłowa. Także ze względu na mężczyznę, który odgrywa w niej rolę nie zwierzęco usposobionego samca, a wprawionego kochanka, z czasów „Ars Amatoria”. 

To nie jest świat filmów pornograficznych, w których spocony kulturysta filcujący na cztery strony świata swoją ofiarę zaskoczony pojawieniem się żony, tłumaczy się z zaistniałej sytuacji (będąc wciąż w swojej kochance): „To nie tak jak myślisz, kotku, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Ona nic nie znaczy.” Kino, które graniczy z obscenicznością, złością ciała, wręcz demonicznością pożądania, gdzie kobieta służy do przyjemnego pozbycia się nadmiaru spermy, smutku, lotnych marzeń - Marie Mandy  i bohaterkom jej filmu jest obce. To kino, gdzie często zamiast femme fatale występuje nie bardziej tragiczny i nieznośny male fatale. To kino, w  którym kobiecość jest młoda, a nie starzeje się pod wpływem kultury i spółkowania ze śmiercią.

Tak. Funkcjonalizm ciała wiąże się także, a nawet wprost,  ze śmiercią, a determinantem pożądania coraz częściej staje się pornograficzność, pewien stopień zepsucia, fetyszyzm, odejście od normy, kanonu.  Najlepszym przekaźnikiem nowych pseudowartości tworzących nową seksualność jest oczywiście technika i cyberprzestrzeń. Technika i cyberprzestrzeń, które kreują nowy rodzaj piękna - piękno, które jest zauważane poprzez odrazę, pokazując ciemną stronę duszy i wykorzystując ją do zarabiania pieniędzy. Istna laterna magica perwersji.

Początków tej mody na demonizację seksualności można by szukać od prawieków. Właściwie w każdym stuleciu pojawiali się ci, którzy byli jej swoistymi wyznawcami, ale byli to zwykle odszczepieńcy - ludzie marginesu, gwałciciele, przestępcy, a nawet starożytni bogowie. Przyjmując, że kultura już od prawieków tworzy pewną rodzaju podwójną spiralę, która styka się w odpowiednich momentach próbując się zamknąć w spójną całość (co jest niemożliwe), można wziąć pod rozwagę jedynie minione stulecie i doszukiwać się początków nowej seksualności w latach trzydziestych. 

A lata trzydzieste to oczywiście radio i kino. Przede wszystkim wybuch zainteresowania kinem niósł za sobą szukanie wzorców postępowania, bo kino było zupełnie czymś pionierskim. Kino działało na masę niczym lep na muchy, tyle że lepiej bo przyciągając nie zabijało, tylko starało się edukować, wychowywać. A masę fascynował ekran, puszczany gdzieś z puszki, w której zamknięte były historie milionów ludzi im podobnych, rzeczywistych. Oczywiście największą furorę robiło kino rozrywkowe, najbardziej powszechne, bo najlepiej się sprzedające. Dlatego w dzisiejszym kinie męskim, jak twierdzi Marie Mandy, widać duży wpływy niemieckiego kina ekspresjonistycznego z lat trzydziestych, czy jeszcze bardziej awangardowego kina exploitation, gdzie głównym środkiem przekazu jest prymityw, wulgarność, niemoralność, połączenie emocji z wszędobylską śmiercią. Schematy te przejęło późniejsze kino neorealizmu i nowej fali, a wszystko dopełniło Hollywood.

Tak więc funkcjonalizm ciała przybiera dziś monstrualną postać, co świetnie widać właśnie w kinie, co stara się także przekazać w swoim filmie Marie Mandy. To oczywiście znak czasu, ale jakże ważny, bo pokazujący niezwykłą spójność duszy z ciałem, jej dualizm. Można by to udowadniać do usranej śmierci , ale na razie nie ma po co, bo nic z tego nie wynika i jest to zjawisko nie do zatrzymania. Dusza jednak nigdy, na przestrzeni wieków, nie była tak uzależniona od ciała, jak teraz. Możliwe, że za kilkaset lat, będzie to znak epoki współczesnej i u jej schyłku ktoś pokusi się o zaklasyfikowanie jej do epoki dualizmu, a na filozofa naszych czasów zostanie wskrzeszony Plotyn z neoplatońską zasadą Jedni i upadku materii. A następną, będzie era, w której pojęcie duszy w ogóle zaniknie, a człowiek , będzie umierał tylko dla świętego spokoju, żeby zrobić miejsce młodszym, piękniejszym, dorodniejszym. Albo w ogóle nie będzie umiał umierać, bo nie będzie potrafił się starzeć, w sensie mentalnym. To będzie powrót do początków dziejów, gdzie silny zdominuje słabego, nie wierząc w duszę, nie znając bólu i cierpienia, mając głęboko w dupie filozofię i martyrologię. I polegając tylko na sztucznej inteligencji - nowym przyszłym wcieleniu człowieka pierwotnego, ów silny dokona samounicestwienia. Ale najpewniej nic takiego się nie stanie i po raz kolejny przyszłość okaże się głupszym dzieckiem teraźniejszości, które trzeba będzie na nowo uczyć chodzić. Szczerze mówiąc, mam to gdzieś. 

W każdym razie reżyserka Marie Mandy dochodzi do wniosku, że seksualność coraz częściej staje się półproduktem kultury i jej przeobrażeń można dokonywać tylko przy użyciu kultury. Marie Mandy wybrała formę, w której czuje się najlepiej. Tworzy filmy dokumentalne, w Polsce w ogóle nieznane i niepokazywane, które nie starają się uciekać od tajemnicy kobiecości, a pokazywać ją od ciekawej i co najgorsze w odczuciu ogółu - oryginalnej strony. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz