Na świecie furorę robi powieść erotyczna, a właściwie
romansidło: „50 odcieni szarości” ("Fifty Shades of Grey"). Książkę, napisaną
przez gospodynię domową z Londynu Erikę Leonard, kupiło już ponad milion osób i
powstały jej kolejne dwie części. Ludzie biją się o egzemplarze w księgarniach.
Sklep internetowy Amazon ogłosił, że to najlepiej sprzedający się audiobook w
historii. Właściciel jednego z hoteli w północno-zachodniej Anglii pierwszym
tomem „Fifty Shades of Grey” zastąpił Biblię, która leżała wcześniej przy
nocnych stolikach gości.
Mechanizm książki jest banalny. Młoda studentka literatury,
dziewica, poznaje starszego biznesmena, który wprowadza ją w świat seksu. Seksu
takiego, jaki kreuje współczesna kultura popularna - opartego na funkcjonalizmie ciała,
bezwstydnego, efektownego, nierzadko z wykorzystaniem technik BDSM. Wyzywanie,
poniżanie, sprawianie bólu - jako środki
służące spełnieniu, rozładowaniu pożądania. To wszystko tworzy oś książki, napędza akcję.
Zamysł autorki był prosty - oddać słowami to, co do tej pory
przyciągało obrazem, co było traktowane jak odwieczne tabu. Coraz bardziej
roznegliżowane, ale jednak tabu. I co, jak w przypadku technik BDSM, nie do
końca wydaje się normalne. Pomysł
wypalił. Największy powód sukcesu Eriki
Leonard nazywa się jednak - wyobraźnia. Okazało się, że wyobrażenie sobie sceny
seksu z użyciem kajdanek i biczy, przy wspomaganiu słów, może być o wiele
większym doznaniem niż zobaczenie takiej sceny na fotografii czy w filmie. Ludzie
sięgają po książkę, żeby sobie wyobrazić. A wyobrazić można sobie więcej,
wyobrazić można sobie wszędzie. Na przykład w autobusie - gdzie zobaczyć, już by
nie wypadało.
Sukces „50 odcieni szarości” mówi coś o współczesnej
seksualności w kulturze zachodu, a także - ponieważ główną bohaterką jest
kobieta - o wizerunku i roli kobiety jako ambasadorki seksu jako takiego. W
wieku 18 albo 19 lat, napisałem do jakiejś gazety krótki esej. Choć wówczas
świat nie znał jeszcze historii studentki Anastazji Steele, tekst poniekąd
wyjaśnia przyczyny sukcesu książki.
***
Ostatnio widziałem w telewizji film dokumentalny „Sfilmować
pożądanie” francuskiej reżyserki Marie Mandy. A właściwie ostatnie pół godziny
filmu, bo jak zawsze, na to, co warte obejrzenia, musiałem natknąć się
przypadkiem i za późno. Reżyserka żali się, że kino zostało zdominowane przez
mężczyzn, którzy wyznaczają standardy seksualności i przedstawiają kobiety jak
przedmioty służące do osiągania chwilowej podniety.
Marie Mandy zastanawia się więc w gruncie rzeczy -
jak kobiecość ma się do dzisiejszego
świata. I dlaczego, kobieta z natury piękna, nie jest pożądliwą, i odwrotnie. Marie
widzi cywilizację jako swoiste zombie, które żywi się wartościami tradycyjnymi,
przez co dokonuje stopniowego odczłowieczenia jednostki, po to, by samo stało
się silniejsze i bardziej niezależne. Kultura, jej wizualizacja, coraz częściej
deprecjonuje kobiecość, techniką fotograficznego obrazu sprowadzając ją do
dwóch wymiarów, gdzie pożądanie jest oparte na czystym funkcjonalizmie ciała.
Funkcjonaliźmie, który jest przebrzmiały, bo nie czerpie tylko z natury
człowieka, z jego seksualności naddanej, ale potrzebuje wymyślnych narzędzi,
żeby zostać zauważonym. Można powiedzieć, że dokonuje się obecnie pewien rodzaj demonizacji kobiecości. Potrzeba specjalnych technik, żeby wzbudzić, pokazać
kobiecość, a raczej wywołać jej złego ducha.
Playboye, hustlery i catsy mówią jednym głosem.
Funkcjonalizm ciała jest tu połączony z jego doraźnością, efemerycznością.
Kobiety przedstawiane na zdjęciach to najczęściej fantomy, wyzute z emocji, które
robią wszystko, żeby ukryć swą pozorną nieżywotność. Największą furorę robią w
tych magazynach panie, które w stu sześćdziesięciu trzech pozach próbują na
zdjęciu się zabić, połykając noże, dusząc się psim kagańcem, ucinając sobie
piłą rękę, nogę, kawałek pośladka, czy wsadzając sobie tę piłę do przełyku. To
jest w cenie i to napędza orgazmy. To swego rodzaju monstrualizacja kobiecości, która
dokonuje się przy wykorzystaniu dobrodziejstw kultury.
Wróćmy do filmu Marie Mandy. Marie Mandy wyraźnie
przeszkadza to, że kobieta w filmie często musi dostosowywać się do męskich
koncepcji seksualności, stąd bohaterkami
jej filmu są kobiety, które tworzą tzw. kino kobiece. Kino kobiece, w którym
kobieta przede wszystkim - nie ulega tak szybko jak w kinie męskim władzy i
potrzebom mężczyzny. Agnes Varda, Mira Nair, czy Jane Campion starają się
pokazać kobiecość poprzez jej tajemnicę, jednocześnie odkrywając seksualność
mężczyzny. Oczywiście dla mężczyzny-wzrokowca to koszmar patrzeć na scenę
seksu, w której kobieta, i to wyraźnie
atrakcyjna, ubrana w gruby sweter, leginsy i spódnicę, ściąga przez pół godziny
z faceta podkoszulek, a przez kolejne pół godziny zdejmuje mu majtki, bo
pokazać całemu światu jego męskość. Dopiero później powolutku rozbiera się,
otwiera się przed mężczyzną. Ale mimo to, kobieta z filmu Marie Mandy jest
niezwykle pociągająca, wzmaga pożądanie, wytwarza napięcie. Jej kobiecość jest
umiejętnie rozszyfrowywana, a nie
podawana na tacy w postaci gotowego dania a’la labia majora. Poprzez to scena
ta nabiera kolorytu, jest po prostu bardziej pociągająca, zmysłowa. Także ze
względu na mężczyznę, który odgrywa w niej rolę nie zwierzęco usposobionego
samca, a wprawionego kochanka, z czasów „Ars Amatoria”.
To nie jest świat filmów pornograficznych, w których spocony
kulturysta filcujący na cztery strony świata swoją ofiarę zaskoczony
pojawieniem się żony, tłumaczy się z zaistniałej sytuacji (będąc wciąż w swojej
kochance): „To nie tak jak myślisz, kotku, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Ona nic
nie znaczy.” Kino, które graniczy z obscenicznością, złością ciała, wręcz
demonicznością pożądania, gdzie kobieta służy do przyjemnego pozbycia się
nadmiaru spermy, smutku, lotnych marzeń - Marie Mandy i bohaterkom jej filmu jest obce. To kino,
gdzie często zamiast femme fatale występuje nie bardziej tragiczny i nieznośny
male fatale. To kino, w którym kobiecość
jest młoda, a nie starzeje się pod wpływem kultury i spółkowania ze śmiercią.
Tak. Funkcjonalizm ciała wiąże się także, a nawet
wprost, ze śmiercią, a determinantem
pożądania coraz częściej staje się pornograficzność, pewien stopień zepsucia,
fetyszyzm, odejście od normy, kanonu. Najlepszym
przekaźnikiem nowych pseudowartości tworzących nową seksualność jest oczywiście
technika i cyberprzestrzeń. Technika i cyberprzestrzeń, które kreują nowy
rodzaj piękna - piękno, które jest zauważane poprzez odrazę, pokazując ciemną
stronę duszy i wykorzystując ją do zarabiania pieniędzy. Istna laterna magica
perwersji.
Początków tej mody na demonizację seksualności można by szukać
od prawieków. Właściwie w każdym stuleciu pojawiali się ci, którzy byli jej swoistymi wyznawcami, ale byli to zwykle odszczepieńcy - ludzie
marginesu, gwałciciele, przestępcy, a nawet starożytni bogowie. Przyjmując, że
kultura już od prawieków tworzy pewną rodzaju podwójną spiralę, która styka się
w odpowiednich momentach próbując się zamknąć w spójną całość (co jest
niemożliwe), można wziąć pod rozwagę jedynie minione stulecie i doszukiwać się
początków nowej seksualności w latach trzydziestych.
A lata trzydzieste to oczywiście radio i kino. Przede
wszystkim wybuch zainteresowania kinem niósł za sobą szukanie wzorców
postępowania, bo kino było zupełnie czymś pionierskim. Kino działało na masę
niczym lep na muchy, tyle że lepiej bo przyciągając nie zabijało, tylko starało
się edukować, wychowywać. A masę fascynował ekran, puszczany gdzieś z puszki, w
której zamknięte były historie milionów ludzi im podobnych, rzeczywistych.
Oczywiście największą furorę robiło kino rozrywkowe, najbardziej powszechne, bo
najlepiej się sprzedające. Dlatego w dzisiejszym kinie męskim, jak twierdzi Marie
Mandy, widać duży wpływy niemieckiego kina ekspresjonistycznego z lat
trzydziestych, czy jeszcze bardziej awangardowego kina exploitation, gdzie
głównym środkiem przekazu jest prymityw, wulgarność, niemoralność, połączenie
emocji z wszędobylską śmiercią. Schematy te przejęło późniejsze kino
neorealizmu i nowej fali, a wszystko dopełniło Hollywood.
Tak więc funkcjonalizm ciała przybiera dziś monstrualną
postać, co świetnie widać właśnie w kinie, co stara się także przekazać w swoim
filmie Marie Mandy. To oczywiście znak czasu, ale jakże ważny, bo pokazujący
niezwykłą spójność duszy z ciałem, jej dualizm. Można by to udowadniać do
usranej śmierci , ale na razie nie ma po co, bo nic z tego nie wynika i jest to
zjawisko nie do zatrzymania. Dusza jednak nigdy, na przestrzeni wieków, nie
była tak uzależniona od ciała, jak teraz. Możliwe, że za kilkaset lat, będzie
to znak epoki współczesnej i u jej schyłku ktoś pokusi się o zaklasyfikowanie
jej do epoki dualizmu, a na filozofa naszych czasów zostanie wskrzeszony Plotyn
z neoplatońską zasadą Jedni i upadku materii. A następną, będzie era, w której
pojęcie duszy w ogóle zaniknie, a człowiek , będzie umierał tylko dla świętego
spokoju, żeby zrobić miejsce młodszym, piękniejszym, dorodniejszym. Albo w
ogóle nie będzie umiał umierać, bo nie będzie potrafił się starzeć, w sensie
mentalnym. To będzie powrót do początków dziejów, gdzie silny zdominuje
słabego, nie wierząc w duszę, nie znając bólu i cierpienia, mając głęboko w
dupie filozofię i martyrologię. I polegając tylko na sztucznej inteligencji -
nowym przyszłym wcieleniu człowieka pierwotnego, ów silny dokona
samounicestwienia. Ale najpewniej nic takiego się nie stanie i po raz kolejny
przyszłość okaże się głupszym dzieckiem teraźniejszości, które trzeba będzie na
nowo uczyć chodzić. Szczerze mówiąc, mam to gdzieś.
W każdym razie reżyserka Marie Mandy dochodzi do wniosku, że seksualność coraz częściej
staje się półproduktem kultury i jej przeobrażeń można dokonywać tylko przy
użyciu kultury. Marie Mandy wybrała formę, w której czuje się najlepiej. Tworzy
filmy dokumentalne, w Polsce w ogóle nieznane i niepokazywane, które nie
starają się uciekać od tajemnicy kobiecości, a pokazywać ją od ciekawej i co
najgorsze w odczuciu ogółu - oryginalnej strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz