"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

niedziela, 23 czerwca 2013

Czarna Afryka się nie mieści



 "Kiedy szczęśliwie urodzisz, jeżeli to będzie chłopiec - zostaw go przy życiu, jeżeli dziewczynka - wyrzuć"

list pewnego Greka- Hilariona do żony - Alis (I wiek p.n.e.)
  
[w: Ryszard Kapuściński, Lapidaria] 


Choć przyrost demograficzny od wieków powodował globalny niepokój, teraz faktycznie jest o czym mówić. Media alarmują i rozpisują się: według najnowszego raportu ONZ z 13 czerwca, do końca wieku, a więc do 2100 roku, liczba ludzi na świecie może się podwoić i wynieść 11-cie bilionów. Największy przyrost naturalny notuje Afryka, która przeżywa największą w dziejach świata eksplozję demograficzną. Jak twierdzi profesor Joel Cohen, z Uniwersytetu Rockefellera w Nowym Jorku, "tempo wzrostu populacji w Afryce jest niepodobne do niczego innego w całej historii świata i może być to dla niego problem krytyczny" (New York Times, 14.04.2013r). 

Chodzi głównie o Afrykę Subsaharyjską, tak zwaną Czarną Afrykę, poniżej pustyni Sahara, która w głównym stopniu determinuje ogólnoświatowy boom demograficzny. Z około dwudziestu krajów, w których kobiety rodzą średnio więcej niż piątkę dzieci, aż dwadzieścia znajduje się w tym regionie świata. Roczny przyrost naturalny wynosi tam 2,5 procenta w porównaniu z około 1,2 procentowym przyrostem w Ameryce Łacińskiej i Azji. Łącznie Afryka Subsaharyjska stanowi 12 procent populacji świata, a za niecałe sto lat może stanowić jedna trzecią. Według wyliczeń ekspertów w 2100 roku na jednego Europejczyka ma przypadać aż pięciu subsaharyjczyków. A w całej Afryce końca wieku ma być już ponad 4-y biliony ludzi (obecnie jest ponad bilion). Co bardzo ważne - wzrost populacji znacznie przewyższa i będzie przewyższał tam wzrost gospodarczy, który skutecznie przez to hamuje. 

Fot. Krzysztof Miller

W październiku 2011 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła, że urodził się siedmiobilionowy człowiek i że populacja będzie szybko rozwijać się przez następne dziesięciolecia jeśli kraje nie będą lepiej zarządzać wzrostem i go ograniczać. 

Jednak żeby rozbroić bombę populacji potrzeba reform edukacyjnych, gospodarczych, obyczajowych. Trzy pokolenia temu wzięły się za to kraje rozwijające się Azji i Ameryki Łacińskiej. Aktualnie w większości z nich kobieta rodzi średnio dwójkę dzieci., choć jeszcze w 1950 roku rodziła szóstkę. Zatrzymanie wzrostu demograficznego to wynik polepszenia edukacji, możliwości pracy dla kobiet, upowszechnienia antykoncepcji, urbanizacji, rozwoju najbardziej ludnej klasy średniej. I tego samego potrzebują kraje afrykańskie - jak Nigeria, Niger, Uganda, Malawi, Kenia, Etiopia czy Ghana. 

To właśnie w tych krajach przyrost jest największy. W Nigerii do 2036 roku populacja może wzrosnąć z obecnych około 170 milionów ludzi  do 300 milionów ludzi, czyli tyle ile obecnie żyje ludzi w całych Stanach Zjednoczonych (żeby lepiej to sobie wyobrazić można spróbować upchnąć całe Stany Zjednoczone w trzech stanach Arizonie, Nevadzie i Nowym Meksyku). Dlatego Nigeria jest szczególnie ważna w perspektywie globalnego wzrostu demograficznego, ponieważ to, czy uda jej się zahamować ten trend czy nie, może mieć skutki dla losów całego świata. Nigeria jest także krajem poglądowym i doświadczalnym dla innych mniejszych państw, które mogą podpatrzeć sposoby przeciwdziałania problemowi. 

Co jednak ciekawe: tak szybki przyrost ludność w krajach Czarnej Afryki nie jest spowodowany głównie tym, że dzieci rodzi się więcej, jak mogłoby się wydawać, a tym - że mniej dzieci umiera. Spadek umieralności nastąpił przede wszystkim w ostatnich kilkudziesięciu latach, głównie dzięki lepszemu dostępowi do leków i lekarzy. Jednocześnie ciągle na wysokim poziomie utrzymuje się poziom płodności.

Ujarzmienie przyrostu naturalnego jest ważne w kontekście wydajności gospodarczej państwa, a co za tym idzie - wydajności społecznej. Żeby wzrastał kapitał, musi być gospodarcze dopasowanie. Liczba ludzi wytwarzających dobra, powinna odpowiadać liczbie ludzi z tych dóbr korzystających. Gdy kraj jest przeludniony, siła robocza nie ma dla kogo pracować, a z pracy nie ma zysku. Efekt - wzrasta inflacja i bezrobocie. Podobnie efekt wywołuje tak zwany pusty pieniądz, który nie ma pokrycia w towarze i który odpowiada w sporej części za kryzys gospodarczy Europy.  Można powiedzieć, że postęp cywilizacyjny zawsze wyprzedza świadomość postępu i tak samo jest w przypadku krajów Czarnej Afryki. Dlatego najbliższe kilkadziesiąt lat będzie dla Afrykańczyków, głównie tych spod równika, bardzo ważne, ponieważ powinni iść drogą Azjatów i Amerykanów z Południa. 

Zresztą kraje subsaharyjskie już próbują działać w kierunku rozwiązania problemu. Przykład: rezygnują z  polityki popierania dużych rodzin, na rzecz mniejszych. Kiedyś liczne rodziny były pożądane z racji małego zaludnienia i gospodarki opartej na rolnictwie, przy jednoczesnym sporym wskaźniku zachorowań i umieralności dzieci. Ziemi do uprawy jednak nie przybywa, warunki medyczne się poprawiają, a mimo tego ludzi jest więcej i więcej. Dlatego kraje wprowadzają reformy, w Nigerii na przykład zaleca się mieć nie więcej niż czwórkę pociech.  Tamtejszy rząd wystąpił w 2011 roku z programem ograniczania dzietności, w kraju zaczęto produkować i rozdawać pod strzechy darmowe prezerwatywy (niestety bywało tak, że zamiast do seksu prezerwatywy były wykorzystywane do noszenia wody czy jako zabawki dla dzieci). Inspiracją dla Nigeryjczyków stała się Tajlandia, która wcześniej borykała się z podobnymi problemami. 



Choć paradoksalnie liczba urodzeń w Afryce spada, to piątka dzieci na kobietę to i tak dużo. Jest to spowodowane między innymi wciąż niskim stopniem edukacji seksualnej i utrudnionym dostępem do środków antykoncepcyjnych. Oczywiście wiąże się to również ze statusem społecznym, bo biedne kobiety znacznie rzadziej korzystają z antykoncepcji niż bogatsze. 

Choć od 1991 roku używanie środków antykoncepcyjnych przez subsaharyjskie kobiety wzrosło z 5 procent do ponad 30 procent w roku 2010, to wciąż są regiony gdzie kobiety, chcąc uniknąć ciąży, jedzą rośliny niekiedy zawierające trucizny  lub idą do czarownika, a wiedza o metodach zabezpieczenia jest nikła i odległa.  Co ciekawe według badania Światowej Organizacji Zdrowia (dostępne jest tutaj) od 1990 roku do 2000 roku w trzech krajach - Kenii, Senegalu i Ugandzie - liczba kobiet korzystających z antykoncepcji zamiast wzrosnąć zmalała, co według autorów raportu wymaga dodatkowych badań. Z kolei najszybciej wzrasta liczba kobiet korzystających z antykoncepcji w Mozambiku, który podnosi się z kolan po wojnie domowej  w latach dziewięćdziesiątych i wprowadził dobry system opieki zdrowotnej, w tym planowania rodziny. Podobne działania podjęto między innymi w Tunezji, Republice Południowej Afryki, Botswanie czy Zimbabwe. 

Druga sprawa: w Afryce łatwiej jest mieć dziecko niż na przykład w Europie. W społeczeństwach ubogich, szczególnie poniżej Sahary, gdzie przyrost jest największy, rodzice nie muszą martwić się o nowe ubranka, zabawki, szczepienia, dobrą szkołę czy brak opieki nad pociechą (dziećmi zajmują się kobiety, a kobiety pracują głównie wokół domu albo w polu) Przede wszystkim dodatkowe dziecko oznacza, że trzeba zorganizować codziennie większą porcję jedzenia, najczęściej manioku, i jest to najważniejsze, przynajmniej do czasu, gdy dziecko nie ogarnie choroba bądź wypadek losowy. 



Jest jeszcze jeden powód, dla którego Afrykanki rodzą dzieci na potęgę. Każde dziecko może być potencjalnym oknem na lepszy świat, odmianą na lepsze, losem wygranym na loterii. Każde dziecko ma szansę osiągnąć sukces i tym samym pomóc rodzicom. A im więcej dzieci - tym szanse na sukces są większe, myślą rodzice. Specyfiką społeczeństw nierozwiniętych czy rozwijających się jest to, że dobro własne przekładają nad dobro ogółu. W wypadku mieszkańców subsaharyjskiej Afryki jest to o tyle proste, że nie ograniczają ich dekrety czy normy prawne.  

Tymczasem, populacja jest ważna, populacja to klucz. Populacja wpływa na funkcjonowanie całego państwa, bo jeśli ludzi jest za dużo, przede wszystkim nie jest możliwy rozwój gospodarczy. Przeludnione są szpitale, przeludnione są szkoły, brakuje mieszkań czy żywności, kwitnie korupcja - i to są problemy bardzo widoczne w dzisiejszej Afryce. W dużej części Ameryki Łacińskiej, Azji jak również Afryki Północnej, po opanowaniu wzrostu demograficznego nastąpił gospodarczy boom, a produkt krajowy brutto wzrósł kilkakrotnie. Choć trzeba dodać, że Afryka Subsaharyjska i tak jest jednym z najszybciej rozwijających się gospodarczo regionów świata (średni roczny wzrost na poziomie ponad 5 procent), co tylko świadczy o potencjale tego regionu w perspektywie następnych dziesięcioleci. 
 
***
 
A rebours: Z odwrotnym problemem mierzą się kraje, które wzrost ekonomiczny mają już za sobą lub - co zwykle się łączy - przyjęły model społeczny charakterystyczny dla państw rozwiniętych. W "Gazecie Wyborczej" czytam o jednym z azjatyckim tygrysów, Singapurze, którego władze namawiają dorosłych do posiadania gromadki dzieci. Rząd bije na alarm, bo kraj zaczął się wyludniać. Wskaźnik płodności wynosi średnio trochę ponad jedno dziecko na kobietę. Singapurscy politycy prowadzą nawet dla obywateli portal randkowy, na którym organizują szybkie randki (speed dating), polegające na tym, że mężczyzna lub kobieta przychodzą w miejsce publiczne, gdzie mają po pięć minut na poznanie kilkunastu osób płci przeciwnej. Jeśli kogoś podczas krótkiej (pięciominutowej - o tempora, o mores!) rozmowy dopadnie strzała amora, może zadzwonić do nowopoznanej miłości. W kraju można też kupić rządowe kupony na randkę. 

A jeszcze w latach sześćdziesiątych, czyli na początku okresu szybkiego wzrostu gospodarczego (z którego później ukuto pojęcie "azjatyckich tygrysów", a żeby doprecyzować geopolitycznie - wschodnioazjatyckich) Singapurki też rodziły bez zahamowań. Na kobietę przypadała czwórka dzieci. 

Gospodarka zaczęła hamować, więc rząd ogłosił program "Dwoje i dość!". Singapurczycy posłuchali się rządu i przy końcu lat sześćdziesiątych populacja przestała notować wzrost. Ale dekadę później - zaczęła notować spadek. W rządzie więc znowu poruszenie, bo spadek jest jeszcze bardziej niebezpieczny niż wzrost, szczególnie, że gospodarka znowu przyspieszyła jak oszalała. 

Więc zamiast "Dwoje i dość" rząd ogłosił: "Trójka albo więcej!". Singapurczycy znowu posłuchali się rządu, a Singapurki znowu wzięły się za rodzenie. Poziom życia w kraju rósł jednak bardzo szybko, rosły też koszty utrzymania. Singapurczycy zamiast o dziecku, zaczęli myśleć o karierze w korporacji, mieszkaniu, emeryturze, a dzieci zostawiali na później i później.Dziś zanim młoda para na poważnie pomyśli o potomku, zazwyczaj tylko jednym, najpierw chce się dorobić, ponieważ koszty utrzymania pociechy w kraju są wysokie, mimo że rząd daje pracującym około piętnaście tysięcy złotych "becikowego", a za każdą kolejną pociechę ta kwota jeszcze wzrasta. 

Przykład Singapuru jako kraju rozwiniętego jest ciekawy w perspektywie tematu, bo - jak czytam dalej w "Wyborczej" - zamożniejsi mogą mieć tam więcej dzieci, ale ubogim i niewykształconym nie jest już to zalecane. Rodziny o niskich dochodach, gdy mają więcej niż dwójkę dzieci, nie mogą korzystać ze szkolnych stypendiów czy kursów zawodowych. Rząd dofinansowuje za to mniej majętnym rodzinom chirurgiczne metody antykoncepcji, zwykle sterylizację, żeby ograniczać liczbę biednych dzieci, jednocześnie dążąc do zwiększenia płodności kobiet z zamożniejszych rodzin. 

Kobietom zamożniejszym i lepiej wykształconym po podjęciu edycji o aborcji, która jest legalna, pokazuje się zdjęcie płodu, żeby dać szansę zmiany decyzji. Kobietom niewykształconym - takie zdjęcie już nie przysługuje. 

Dziwny jest ten świat.