"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

niedziela, 16 listopada 2014

Szkocja będzie niepodległa


- Tak czy owak, Szkocja będzie niepodległa - J. uścisnął mi dłoń i wysiadł na przystanku Harthill między Glasgow a Edynburgiem na trasie M8. Miał 26 lat. Poznaliśmy się pół godziny wcześniej. Mimo pustego autobusu, dosiadłem się do niego, licząc na wskazówkę, gdzie mam później wysiąść. 

Wyglądał trochę jak postać z książek Karola Dickensa. Długi ciemny płaszcz, apaszka, parasolka i szczupłe buty. Brakowało mu tylko melonika i zadumanego spojrzenia. Miał za to specyficzny wyraz twarzy, jakby na chwilę przed uśmiechem. J. nie było jednak do śmiechu. Po krótkiej wymianie słów zapytałem go o to, czym Szkocja żyła przez ostatnie miesiące: 

- To była historyczna szansa i powinniśmy ją wykorzystać - powiedział, patrząc mi głęboko w oczy, jakby szukał w nich zrozumienia i współczucia. Pochodził z lewicowej rodziny politycznej. Ojciec socjalista, matka od lat za Szkocką Partią Narodową, dziadek działał w Komunistycznej Partii Szkocji. - Rodzice mówili, że nastroje przed referendum były podobne jak w 1979 roku i w 1997, gdy głosowano w referendach dewolucyjnych, które dały nam większe prawa. Wtedy jednak nie myśleli nawet o niepodległości. A teraz dziwili się, że niepodległość była tak blisko, że dożyli takich czasów. I oczywiście też byli zawiedzeni. Co tam, wciąż są! A co słychać w Polsce? - zapytał jednym tchem, sygnalizując, że teraz moja kolej.


(Odpowiedziałem, że za kilkanaście dni będziemy znów świętować niepodległość. Że jesteśmy z niej dumni, ale nie do końca potrafimy się z tego cieszyć. I że może to wynika z tego, że jesteśmy młodą demokracją; krajem, który przez wiele lat żył z bezgłowym patriotyzmem, a gdy go odzyskał, nie miał czasu się nim nacieszyć, bo musiał zmierzyć się z wolnym rynkiem i kapitalizmem, co spowodowało nowe podziały...)

- Podziały, podziały… - powtórzył, po czym spojrzał w okno. Po dłuższej chwili zapytał, wskazując palcem za szybę: - Widzisz te owce? Mój wujek hoduje owce. Wiesz jak one śpią? W nocy zwykle przylegają do siebie, tworząc taki kołtun. Ale jak się rozbudzą i wychodzą rano na pastwisko, to każda szuka własnej drogi, dlatego trzeba je pilnować. Wielka Brytania jest jak owce - powtórzył i uśmiechnął się w moją stronę.

Chwilę później pożegnał się, życząc mi udanego pobytu w Edynburgu. I rzucił na odchodne: - Tak czy owak, Szkocja będzie niepodległa. 

***

Edynburg powitał mnie słońcem i od razu zauroczył. Gdy odwiedzam nowe miasto zwykle staram się nadać mu płeć. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale taki mam zwyczaj. Na męskość czy kobiecość miasta składa się wiele rzeczy, często jednak najważniejsze są szczegóły. Jak na przykład kształt latarni. Te z wywijanymi elementami czy ozdobami kojarzą się z kobietą. Proste, bez dodatków -  z mężczyzną. Dalej: wiaty przystankowe, ławki, roślinność, parki, puste place, komunikacja miejska. Wreszcie budynki: szare brylaste wieżowce, zabytkowe kolorowe kamienice. Dzielnice przemysłowe. Centra kultury. Place zabaw.   

I tak jak komercyjne i przemysłowe Glasgow, gdzie zatrzymałem się na noc po przylocie, wydało mi się silnym statecznym mężczyzną, tak reprezentatywny i turystyczny Edynburg z pewnością zasłużył na miano pięknej delikatnej kobiety. Kobiety, która nie wstydzi się swoich wdzięków i chętnie je eksponuje, ale która jednocześnie ma wiele tajemnic i zagadek niewidocznych na pierwszy rzut oka. Wdzięków, takich jak piękne Stare Miasto, czy urokliwa rozpościerająca się nad miastem Góra Artura, będąca najwyższym szczytem parku Holyrood. Zagadek skrytych w pozornie ślepych uliczkach czy lochach, w które Edynburg jest niezwykle bogaty i które są źródłami licznych legend miejskich.

Kręgosłupem miasta jest Ulica Książąt, Princes Street. Początkowo ulica była nazywana St Giles Street, od patrona Edynburga, świętego Idziego. Później jednak pierwszy król Zjednoczonego Królestwa Jerzy III zmienił ją na Princes Street w hołdzie dwóm najstarszym synom - książętom Jerzemu i Fryderykowi. Choć Princes Street ma zaledwie półtora kilometra, położona jest w samym centrum, przy głównej stacji kolejowej Waverley. Będąc na Princes Street nie można nie zauważyć Starego Miasta i edynburskiego zamku. Edinburgh Castle jest jedną z najważniejszych twierdz w całej Wielkiej Brytanii i jednym z symboli Szkocji. Ulicę Princess Street i Stare Miasto przedziela położona w dolinie stacja kolejowa. Kiedyś, w miejscu tej stacji, było jezioro, stąd specyficzne położenie. Patrząc z perspektywy Princes Street na historyczną część Edynburga, można odnieść wrażenie jakby znajdowała się co najmniej kilka kilometrów dalej. W rzeczywistości dojście tam, mostkiem North Bridge, zajmuje trzy minuty. 


Zanim jednak trafiłem na Princes Street, po wyjściu z dworca autobusowego wstąpiłem do kiosku. Kolejny rytuał - kupno gazety. Rzadko kupuję mapę przed zwiedzaniem miasta. Bardzo często za to na początku zaopatruję się w lokalną prasę. Po tym jak już spróbuję zdefiniować zewnętrzną naturę miasta, wypada bowiem spróbować go usłyszeć, nawiązać z nim kontakt. Dla każdego przybysza, szczególnie samotnego, nowe miejsce zdaje się być nieme. Odgłosy miasta - odgłosy ludzi, klaksonów, sygnalizatorów świetlnych czy dzwonów wież kościelnych - to tylko złudny dźwiękowy entourage, który tak naprawdę nic nie wyjaśnia. Tymczasem lokalna gazeta to świetny sposób na usłyszenie miasta, sprawdzenie co w trawie piszczy, wgryzienie się w jego tkankę. Dobry wstęp do dalszej eksploracji, czy wreszcie - do poznania ludzi. 

Zaopatrzyłem się więc w "Edinburgh News" i najpopularniejszy szkocki dziennik "Scotsman". Zanim przejrzałem wieści z Edynburga, w "Scotsman" pierwsza strona: "66 procent Szkotów chce nowego referendum". I dalej: "Dwie-trzecie Szkotów jest za kolejnym referendum dotyczącym niepodległości w ciągu następnych dziesięciu lat. A więcej niż połowa chce, żeby takie referendum przeprowadzić w ciągu pięciu lat."

*** 

W kalendarzu 31 października. Referendum niepodległościowe zostało przeprowadzone 18 września. 55 procent Szkotów zagłosowało na "Nie". - Pamiętam tę noc referendalną, gdy liczono wyniki. Miałem wówczas poranną zmianę w pracy. Gdy przyszedłem o 5. rano, większość siedziała wpatrzona w telewizor, oczekując rezultatu. Później straszny zawód. Nawet płacz. Większość młodych Szkotów z mojej pracy była na "Tak". W ogóle większość młodych chciała niepodległości - mówi P. P. wspólnie z M. mieszkają w Edynburgu już prawie rok. Poznaliśmy się na studiach w Gdańsku.

- Ta niepodległość naprawdę unosiła się tu w powietrzu, zresztą wciąż ją czuć. Na ulicach zdecydowanie bardziej widoczni byli zwolennicy wyjścia Szkocji z Wielkiej Brytanii. To ich było słychać, to oni byli bardziej przekonujący. Mieli bardzo emocjonalny stosunek do tego głosowania. Traktowali to jak być albo nie być. Teraz wielu, także z pośród moich znajomych, naprawdę jest załamanych! Także wielu z niższych warstw społecznych głosowało na "Tak" w nadziei, że ich los się odmieni - mówi M.   

P. dodaje: - Często padał argument, że niepodległa Szkocja byłaby bogatszym krajem. Że dochody, które czerpią z ropy i gazu z dna Morza Północnego, kradną Anglicy. Zresztą ten argument powtarzał także Salmond. (Alex Salmond - pierwszy minister Szkocji, twarz kampanii na "Tak".)


- Przede wszystkim jednak, to niesamowite, że Szkoci w tak krótkim czasie zmienili perspektywę. Jeszcze na początku tego roku nie było tu takich nastrojów buntowniczych. Rzadko mówiło się o niepodległości. Chyba nikt w to nie wierzył. Teraz, mimo porażki, i tak wierzy w nią więcej osób niż jeszcze kilka miesięcy temu. Ta często podnoszona szkocka duma nabrała nowego znaczenia - mówi jeszcze M.

Tę dumę podkreślał wcześniej również mój towarzysz podróży J.:

- Szkoci są dumni, że są Szkotami, bez względu czy będą w Unii czy będą niepodlegli. I z tego się cieszą. Głos na tak to nie tylko głos serca, ale też rozumu! Wielu mówi, że niepodległość to byłaby porażka, że doprowadziłaby do ruiny. Jak kiedyś projekt Darien (Na przełomie XVI i XVII wieku Szkoci próbowali skolonizować Przesmyk Panamski, co zakończyła się klęską, zrujnowało finansowo kraj i doprowadziło do zawiązania unii realnej z Anglią.), ale to nieprawda. To były zupełnie inne czasy. Teraz jesteśmy stabilnym krajem. A moglibyśmy być jeszcze bardziej stabilnym i bogatszym. Do tego jeszcze bezpieczniejszym. Niepodległa Szkocja nie musiałaby się angażować w konflikty w Iraku czy Afganistanie. Nie musiałaby teraz drżeć przed terrorystami. Nie musiałaby przechowywać brytyjskiej floty atomowych łodzi - argumentował J.


Szkocką dumę faktycznie można odczuć na każdym kroku. Już napis na lotnisku Glasgow International głosi "Proud to serve Scotland." (Zresztą, taki sam napis okraszony małą flagą można znaleźć pod logiem niemieckiego supermarketu Lidl!) Przychodnie zdrowia to "Scottish NHL". Jest też "Scottish Ambulance Service", "Lloyds Bank Scotland" czy "BBC Scotland". W odróżnieniu od tego ciężko szukać "English NHL", "English Ambulance Service", "Lloyds Bank England" czy "BBC England". W  dodatku to, co rzuca się w oczy w Edynburgu to flagi. Szkockie flagi. Wszędzie flagi. Oczywiście wynika to również z tego, że Edynburg jest polityczną stolicą Szkocji i siedzibę ma tu wiele budynków rządowych, ale szkockie flagi można nawet znaleźć wbite między kamienicami, w restauracyjnych ogródkach czy w oknach prywatnych mieszkań. Nie mówiąc już o sklepach z pamiątkami, gdzie co ciekawe, oprócz flag Szkocji i flag królów Szkocji (Royal Standard of Scotland), znalazłem nawet flagę Katalonii. Katalonii, która 9 listopada przeprowadziła własne - nieuznawane jednak przez rząd centralny - referendum niepodległościowe.

Źródłem tej szkockiej dumy jest także dwóch panów urodzonych w Edynburgu - David Hume i Adam Smith. Pierwszy był filozofem i historykiem. Napisał słynny "Traktat o naturze ludzkiej", najważniejszy tekst brytyjskiego oświecenia, który ukształtował ówczesną i późniejszą filozofię europejską. Z kolei Adam Smith nazywany jest często pierwszym ekonomistą, ponieważ  stworzył podwaliny pod mechanizmy rządzące handlem i przemysłem. Pomniki Hume’a i Smitha stoją na głównej ulicy Starego Miasta - The Royal Mail. Pod pomnikiem Adama Smitha na The Royal Mail zatrzymałem się, by chwilę odpocząć.


Tymczasem Adam Smith najwyraźniej porzucił na chwilę swoje ekonomiczne rozważania i rolę dumnego posągu, żeby przygotować się do rozpoczynającej się za kilka godzin nocy Halloween. Miał bowiem na głowie duży czerwony pachołek drogowy. Nie wiem jakim cudem się tam znalazł, ale Pan Filozof-Ekonomista wyglądał komicznie. - To na pewno jakiś Anglik. Bastards! - usłyszałem nagle od przechodzącej koło pomnika pary, która również zauważyła nietypowy dress code Adama Smitha.     

To jedna z tych rzeczy, którą można odczuć będąc w Szkocji nawet od kilku godzin - niechęć Szkotów do Anglików. Zjednoczone Królestwo to trudne małżeństwo. - Jest taka historia o tym małżeństwie, często powtarzana, ostatnio przywoływał ją też "The Guardian" - powiedział mi J. jeszcze w autobusie z Glasgow. - Albion i Kaledonia są małżeństwem już ponad trzystu lat. Jest to jednak małżeństwo z rozsądku. Oboje czerpią korzyści, choć w gruncie rzeczy jest to trudny związek, w którym nie ma miłości. Albion filtruje z innymi krajami, Kaledonia wie, że jest zdradzana. Gdy Kaledonia mówi o rozwodzie, Albion grozi, że Kaledonia straci cały dorobek życia - dom, meble, pieniądze, bezpieczeństwo. To doprowadza Kaledonię do szału, ale gdy już chce trzasnąć drzwiami, pojawiają się wątpliwości… - mówił J. i dodał: - Trzeba zmienić zakończenie tej historii. Kaledonia  musi postawić na swoim.


Przejaw tego kryzysu pomiędzy Kaledonią a Albionem znalazłem też jakieś sto kroków od Adama Smitha idąc The Royal Mail w stronę edynburskiego zamku. Na The Royal Mail zauważyłem tłum skupiony w kole. Podszedłem bliżej. Dwudziestokilkuletni chłopak dawał pokaz żonglerski, rzucając płonącymi pałkami:

- Teraz żonglerka w stylu chińskim! (Dwie pałki latają z ręki do ręki, trzecia próbuje je przecinać na wzór ciosu karate)

- Teraz styl holenderski! (Każda pałka zapalana jest na wzór palenia jointa, jakby w zwolnionym tempie)

- Teraz szkocki! (Trzy pałki wędrują z ręki do ręki, a żongler zatacza się naśladując upojenie alkoholowe)

- I na koniec styl angielski! (Żongler kładzie trzy pałki na ziemi i przestawia je powoli z miejsca na miejsce, wreszcie próbuje nimi pożonglować, ale gubi wszystkie już przy pierwszej próbie)

Tłum się śmieje, żongler pyta:

- Czy ktoś jest tu z Anglii?

Cisza. Zżera mnie ciekawość, co miałby przygotowane jeszcze dla Anglika, więc zgłaszam się na ochotnika. Myślę: I tak mnie tu nikt nie zna.

- Ja! Z Londynu!

- Hey pal! Może jednak Anglicy potrafią lepiej żonglować? Spróbujesz?

Po chwilowym namyśle decyduję, że będę bronił honoru Anglików, skoro już nie zdradziłem się z akcentem w tym hałasie. Staję do środka, przerzucam trzy pałki, na szczęście już bez ognia. O dziwo dla siebie, tłumu i żonglera, wychodzi mi całkiem zgrabnie. Kapituluję dopiero, gdy żongler rzuca w moją stronę jeszcze piłkę.

- No no, nie jesteście tacy powolni jak myślałem...

Tłum znowu się śmieje, ale też dostaję nieliczne oklaski. Wychodzę z koła i pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy: Królowa Elżbieta II byłaby ze mnie dumna.

Wracając ze Starego Miasta zatrzymałem się jeszcze przy sklepiku z przebraniami na Halloween. Wśród miliardów zombie i trupów, znalazłem facjatę Alexa Salmonda i maskę wampirycznego Davida Camerona. Później około północy na Cowgate w szkockim pubie Brewdog spotkałem tego Davida Camerona. Cóż, był w nie najlepszej formie, poruszał się chwiejnym krokiem, to musiała być trudna noc dla Pana Premiera. Gdy zamawiał piwo, ktoś krzyknął na całą knajpę: - Kto wpuścił Dave’a do szkockiego pubu? Wiem, że dobrego alkoholu w Anglii nie ma, ale nawet Halloween nie mają? David Cameron uśmiechnął się tylko wampirycznymi zębami i zaczął sączyć swoje szkockie piwo, po czym wpadł w dysputę z przybyłym w to samo miejsce Inspektorem Gadżetem. Cuda i dziwy działy się w te Halloween.

***

Następnego dnia, jeszcze przed świtem, wyruszyłem w drogę powrotną do Glasgow. W połowie trasy zaczęło wschodzić słońce. Patrzyłem przez okno i czekałem jak na odsłonięcie kurtyny. Promienie słońca leniwie malowały nowy dzień. Wszędobylskie pola zieleni, z każdą minutą coraz bardziej soczystej, przerywane były fioletowymi jeziorami kwitnących właśnie wrzosów. Na zielonych pagórkach, gdzieniegdzie usłane były domy, jakby każdy z nich położony był na krańcu świata. Całość wyglądała feerycznie. Nigdy nie byłem w Nowej Zelandii, ale przypomniały mi się obrazki z "Hobbita". Żałowałem, że mój samolot odlatuje za dwie godziny, że nie mogę po prostu poprosić kierowcę o zatrzymanie się na drodze i ruszyć pędem w stronę któregoś wrzosowiska. Żałowałem też, że nie mogę uchwycić tego zdjęciem, ponieważ chwilę wcześniej rozładował mi się telefon. Po chwili zorientowałem się, że czegoś tu jeszcze brakuje. No tak! W tym pięknym szkockim krajobrazie brakowało tylko owiec.

Ale przybędą tu, tak jak wczoraj. Już niedługo.  




***

sobota, 6 września 2014

Audycja o golasach i nie tylko


Tym razem radiowo, wspólnie z Pawłem Reszką z "Tygodnika Powszechnego", autorem "Reszki świata".


Myśleliśmy nad audycją. Z pomocą przyszła Wiera z Makiejewki na Ukrainie. Powiedziała: świat nam się wywraca do góry nogami. 

Później powiedział Paweł: jest takie zdjęcie z plaży w Ponaryszkach. Kilku golasów, wywrócony kajak. Za kilka lat wywróci się im też świat.

Koniec końców, wyszedł banał, że chyba tak to w tym świecie bywa. I audycja o tych golasach i nie tylko:



No i Dire Straits, których nie zdążyliśmy puścić:



niedziela, 24 sierpnia 2014

Święta wojna zachodnia

Dżihadysta z Państwa Islamskiego obcina nożem głowę uprowadzonemu amerykańskiemu dziennikarzowi Jamesowi Foleyowi. Dwie rzeczy, bardzo symptomatyczne:

1. Wideo (świetnej jakości, dwie kamery, obiektywy o zmiennej ogniskowej; niczym trailer dreszczowca z fabryki Hollywood) trafia do Internetu. Może je obejrzeć każdy i w każdej chwili.

2. Głównym podejrzanym o zabójstwo jest Brytyjczyk, który wyjechał z Londynu na dżihad. Jedenaście lat po amerykańsko-brytyjskiej inwazji na Irak, Brytyjczyk zabija Amerykanina w obronie przed kolejną inwazją (w imię świętej wojny!).

niedziela, 10 sierpnia 2014

Czasem dobre, czasem złe... O kulturze gwałtu na świecie

- Czasami są dobre, czasami są złe - powiedział indyjski minister do spraw prawa i porządku Babulal Gaur wypowiadając się na temat gwałtów. I dodał: gwałt jest przestępstwem społecznym, które zależy od relacji kobiety i mężczyzny. Dopóki nie zostanie zgłoszony na policję - nie ma o czym mówić. Wcześniej, inny indyjski polityk, Mulayam Singh Yadav po ogłoszeniu kary śmierci dla trzech gwałcicieli stwierdził, że "chłopcy to tylko chłopcy i popełniają błędy."

Indie są tylko przykładem społeczeństwa, w którym wykształciła się tak zwana kultura gwałtu. Samo pojęcie budzi już niesmak i jako kontaminacja wywołuje poczucie dysharmonii. Zaraz, zaraz - jaka kultura gwałtu? Czy gwałt  mieści się w ramach kultury? Według twórczyni pojęcia, amerykanki Dianne F. Herman (D.F. Herman, "Rape culture", 1988) choć kultura jest siłą napędzającą gatunek ludzki, to nie znaczy, że nie produkuje także "destrukcyjnych wzorców kulturowych", naturalnie również wchodzących w skład kultury. (Jest to stwierdzenie w istocie banalne, ale jakże bardzo potrzebne dla trzeźwej oceny choćby wielu zjawisk socjologicznych.) W efekcie niepożądane wzorce, jak przemoc seksualna, są powszechne w wielu społeczeństwach, a niektóre normy i zachowania, tradycje (jak w tym wypadku - seksualizacja kultury, system patriarchalny) sprzyjają ich eskalacji. Co więcej - próbują je nawet tłumaczyć.


Indie są jedną z głównych stolic gwałtów na świecie. A na pewno są stolicą najgłośniejszą. Bierze się to między innymi z tego, że ofiarami gwałtów padają często turyści i sprawy te lądują na czołówkach mediów na całym świecie. Poza tym, Indie to kraj ogromny, gęsto zaludniony, kraj dużych aglomeracji, a jednocześnie wciąż rozwijający się o stosunkowo niskiej kulturze społecznej i dużym rozwarstwieniu społecznym (choć niska kultura społeczna nie zawsze jest czynnikiem tłumaczącym skłonność do przestępstw, o czym może świadczyć przykład Stanów Zjednoczonych, w których również mówi się o kulturze gwałtu). 

W Indiach do gwałtu dochodzi średnio co 20 minut. Bardzo rzadko natomiast przestępcy zostaje wymierzona kara. Po pierwsze - ze względu na nieefektywny wymiar sprawiedliwości, który często nie dociera do oddalonych od metropolii wiosek, a i w samych metropoliach również się nie sprawdza. Po drugie, nie mniej znaczące - kobieta w Indiach, podobnie jak w wielu innych krajach arabskich, żyje w systemie patriarchalnym, ma niższą pozycję społeczną niż mężczyzna, dlatego dochodzenie sprawiedliwości w sądzie (również zdominowanym przez mężczyzn) jest dla niej często walką z wiatrakami. W dodatku Indie są społeczeństwem kastowym, a to system łańcuszkowy, gdzie zgłoszenie gwałtu jest równoznaczne z nagłośnieniem sprawy w społeczności, na danym terenie, co z kolei powoduje izolację społeczną (ponieważ często hańbi całą rodzinę), a także możliwą zemstę ze strony krewnych przestępcy. Tak więc, biorąc pod uwagę jak dużym krajem są Indie (mniej więcej dziesięć razy większym od Polski), można powiedzieć, że przestępcy mogą czuć się bezkarni. A politycy, znający realia - zresztą, również w nich żyjący! - co rusz pozwalają sobie na nie do końca poważne traktowanie sprawy.

O tym nie do końca poważnym traktowaniu sprawy można mówić także w innym kontekście. Na subkontynencie indyjskim kulturowość gwałtu ma także podłoże mityczne, które od wieków odgrywa rolę folklorystycznej tarczy oraz wymyślnego straszaka. Chodzi o mit vagina dentata, czyli zębatej pochwy, która według opowieści ludowych podczas gwałtu może odciąć penisa napastnikowi. Mit ten pochodzi z Ameryki Północnej, ale na zasadzie dyfuzji kulturowej przeniknął także do innych kultur świata, głównie tych, gdzie kobieta od wieków jest ciemiężona. Opowieści o vagina dentata były i nadal są obecne głównie pośród plemienia Baiga zamieszkującego północne i częściowo centralne stany Indii. Według wierzeń wielu Baiga pochwa jest ciemnym i niebezpiecznym miejscem. Często też wyrastają w niej zęby, które mogą bronić przed niechcianym stosunkiem, ale także być utrapieniem i uniemożliwiać kontakt seksualny (dlatego niektórzy mężczyźni Baiga, zanim poślubią żonę, sprawdzają czy wybranka nie ma zębów w pochwie, używając do tego na przykład penisa z żelaza). Znane są też opowieści, gdy zębata pochwa ma właściwości uzdrawiające - na przykład leczy kontuzjowanego członka. Dość niedawno, mit o vagina dentata doczekał się swoistego spełnienia w rzeczywistości. W 2005 roku doktor Sonette Ehlers z Republiki Południowej Afryki wymyśliła specjalną - mającą chronić przed gwałtami - prezerwatywę Rapex. Jest ona wyposażona w haczyki, które obezwładniają penisa, sprawiając silny ból, a usunąć możną ją tylko chirurgicznie. Czytam też, że ledwie kilka miesięcy temu w Indiach powstały specjalne spodnie, wyposażone w przycisk, którym można zgłosić na policję próbę gwałtu: (link). Z kolei "Gazeta Wyborcza" pisze o specjalnym staniku „który kopie i gryzie”: (link) 


Tunel "Victorias Way" w hrabstwie County Wicklow w Irlandii. Sztuka indyjska, motyw "vagina dentata".

*** 

To, że specjalną prezerwatywę antygwałtową wymyśliła kobieta z Republiki Południowej Afryki nie jest przypadkiem. W RPA niemal połowa z wszystkich kobiet pada ofiarą gwałtu raz w życiu. Według statystyk, co roku dochodzi do ponad 65 tysięcy gwałtów i te liczby zamiast spadać - rosną. W RPA kultura gwałtu jest częścią szerszego narzucającego się problemu - kultury przemocy. To kraj, który ma jeden z najwyższych wskaźników przestępstw na świecie. Podobnie jak w Indiach, również w RPA większość przestępstw wobec kobiet nie znajduje finału w sądach. Z podobnych powodów. Kobiety często nie zgłaszają aktów przemocy seksualnej, z przyczyn społeczno-towarzyskich, z lęku przed wykluczeniem ze wspólnoty. Do tego dochodzi szalenie nieskuteczny wymiar sprawiedliwości (pomimo tego, że "tęczowy naród" posiada wzorcową legislację zapewniającą równość kobiet i mężczyzn). 

W Afryce Południowej, podobnie jak i w wielu innych regionach świata, problem gwałtu w gruncie rzeczy wynika z podstawowego problemu - w mojej ocenie jednego z największych problemów współczesnego świata - czyli niemożności nazwania zjawisk, ich precyzyjnego określenia. W tym przypadku bierze się z tego często paradoks, który polega na tym, że mimo surowego sądzenia za gwałt, dane przepisy nie określają czym tak naprawdę ten gwałt jest i kiedy mamy z nim do czynienia. Często też - w tradycjach ludowych - gwałty nie są zjawiskiem jasno określonym jako naganne, nie ma świadomości gwałtu jako czynu zakazanego. Obecny prezydent RPA Jacob Zuma, pochodzi z rodu Zulu, w  którym "mężczyzna nie może pozostawić kobiety bez zaspokojenia, jeśli ona jest gotowa". To słowa prezydenta, którymi bronił się, gdy sam został oskarżony o gwałt w 2006 roku (i się obronił).

Pisząc o RPA i przemocy seksualnej warto podkreślić też, że ta przemoc nie zawsze bierze się z potrzeby zaspokojenia seksualnej żądzy. W wielu kręgach kulturowych, ale także grupach społecznych, ma uzasadnienie - właśnie - bardziej kulturowe, niż biologiczne, a nawet niekiedy próbuje się logicznie tłumaczyć (że logicznie, nie znaczy, że zasadnie). Częściej niż mogłoby się wydawać, skłonność do gwałtu jest łączona z chęcią demonstracji władzy. Jest uzasadnieniem siły, przewagi, męstwa. Dla wielu młodych mężczyzn gwałt na kobiecie jest atawistycznym sposobem na udowodnienie własnej męskości. Gwałt bywa też związany z rytuałem przemiany czy inicjacji.  I tak dla przykładu w niektórych kręgach afrykańskich są plemienni lekarze, którzy twierdzą, że seks z dziewicą leczy AIDS. W jeszcze bardziej egzotycznych kulturach, jak na przykład na znanych z opowieści Bogusława Malinowskiego Wyspach Trobrianda, kobiety dopuszczały się gwałtów rytualnych na mężczyznach, podczas plewienia ogrodów.  Istnieje też pojęcie "gwałtu naprawczego", któremu poddawane są kobiety podejrzane o bycie lesbijkami. Gwałty bywają też częścią procesu inicjacyjnego w gangach. Ostatnio pisał o tym między innymi "The Guardian", w artykule o gangach londyńskich: (link).

***

Termin kultura gwałtu, co już zostało zaanonsowane na początku, narodził się w Stanach Zjednoczonych, rozpowszechniony przez amerykańskie badaczki i feministki. Właśnie w Stanach Zjednoczonych kultura gwałtu jest zjawiskiem polisymptomatycznym i bodaj najbardziej bliskim kulturze współczesnej. Jest bowiem napędzana przez te normy i zachowania, które wykształciły się w ramach zjawiska socjologicznie wciąż nowego, czyli kultury masowej. Czynniki, które potęgują te destrukcyjne wzorce, tworzą się w wyniku unifikacji, zespolenia, inaczej niż w przypadku innych czynników, o których była mowa wcześniej, charakterystycznych dla społeczeństw rozwijających się, o dojrzewającej kulturze społecznej, w tym tych z obecną kulturą patriarchatu.  

W Stanach Zjednoczonych odnotowywanych jest średnio 28 gwałtów na 100 tysięcy mieszkańców. To i tak o wiele mniej niż w latach 80., gdy statystyki wskazywały na 37 przypadków w skali stutysięcznej. Jednak w porównaniu z danymi światowymi daje to wciąż niechlubne miejsce w czołówce. W Stanach Zjednoczonych jest też wysoki wskaźnik gwałtów na dzieciach. Według danych Biura Statystycznego Departamentu Sprawiedliwości USA 44 procent gwałtów jest dokonywanych na osobach poniżej 18. roku życia. 

W ostatnich miesiącach w USA nasiliła się dyskusja dotycząca kultury gwałtu. Pytanie podstawowe: czy taka kultura faktycznie istnieje? Dziennikarka magazynu "Time" Caroline Kitchens przekonuje, że "gwałt to z pewnością poważny problem, ale nie ma dowodów, że jest on uważany za normę kulturową. Teoria kultury gwałtu w niewielkim stopniu broni ofiary, a jej moc zatruwa umysły młodych kobiet i stawia w bardzo złym świetle niewinnych mężczyzn." Z drugiej strony, humanistka Ashley Jordan, która nie zgadza się z takim podejściem do sprawy: "Kultura gwałtu naprawdę istnieje, a my w niej żyjemy. I jeśli chcemy zmienić tę kulturę musimy przestać śmiać się z żartów o gwałtach, przestać zastanawiać się czy ofiara mówi prawdę, czy nie, przestać usprawiedliwiać gwałcicieli i zatrzymać tę kulturę popularną." To tylko dwa głosy, ale dobrze oddające polemikę, jaka tam się toczy.


Reklama "Dolce&Gabbana" niosąca skojarzenia z gwałtem zbiorowym.

Pisząc o wpływie kultury popularnej na amerykańskie społeczeństwo autorka z pewnością ma na myśli te "utrwalacze" kultury, które sprawiają, że odchodzi ona od wartości tradycyjnych, na rzecz tych, które pozwalają żyć w tej kulturze i czuć się jej pełnoprawnym członkiem. Kult ciała, co samo w sobie - przy zachowaniu umiaru - nie jest destrukcyjnym zjawiskiem, ciągnie jednak za sobą przedmiotowe podejście do ciała i odejście od szeroko pojętej duchowości. W środowisku masowym, bierze się z tego kultura uprzedmiotowienia ciała, która jest niejako czynnikiem zmiękczającym znaczenie przemocy, także tej seksualnej, czy wreszcie - gwałtu. Kulturyzacja gwałtu w krajach rozwiniętych bierze się też poniekąd z tabloidyzacji mediów i ich rozproszenia. Codziennie jesteśmy zalewani nadmiarem informacji, najczęściej tych złych (dziennikarska zasada "Bad news is a good news", która według mnie zasługuje na małą modyfikację "Bad news is a hot news"), które na poziomie wyobrażonym uodporniają na proces tragedii i cierpienia, ale z drugiej strony, na tym samym poziomie - oswajają tragedię i cierpienie. Takie oswojenie na poziomie wyobrażonym jest szalenie niebezpieczne, bo nie jest doświadczeniem, a jedynie myślową imaginacją i prowadzi do znanego w psychologii kognitywnej zjawiska błędu poznawczego. Taki właśnie zaburzony mechanizm poznawczy (którego początkiem nie musi być przekaz medialny, może być też jednostka, czy grupa społeczna) odpowiada często za nieracjonalne decyzje czy postanowienia, rodzi w głowie przemoc, wychowuje przestępców i terrorystów. Narastanie problemu przemocy seksualnej jest także efektem jej oswajania w społeczeństwie, co dzieje się oczywiście podprogowo w stosunku do walki z przemocą, ale jest może procesem silniejszym i - w tym kontekście determinującym. Socjolożka Stephanie Kovalchik w artykule dla „Significance Magazine” pisze, że Stany Zjednoczone mierzą się z „epidemią przemocy seksualnej” (tytuł tekstu też mocny: "Gwałty są częstsze niż palenie papierosów"). 

*** 

Oczywiście gwałt - w perspektywie globalnej - od zarania dziejów jest obecny w historii, nie tylko w ujęciu indywidualnym, ale także zbiorowym (np. gwałty wobec kobiet podczas wojen). I od wieków jest to zjawisko osadzone w kulturze, choć heterogeniczne i symptomatyczne dla poszczególnych jej kręgów. Od wieków również gwałt w większości kultur traktowany jest, sam w sobie, jako zjawisko odrażające i nieakceptowalne, jako czyn zakazany, za który grozi surowa kara. Czasy współczesne, jak żadne inne, próbują jednak gwałt "oswajać", traktują go jako rzecz nieuniknioną, jako część życia. Często też, na poziomie właśnie wyobrażonym, jako pojęcie ulega on trywializacji. I właśnie to świadczy, że - jak nigdy wcześniej - termin "kultura gwałtu" wydaje się być coraz częściej uzasadniony. A przynajmniej, gdy myślimy o kulturach państw rozwijających się i - co jeszcze bardziej widoczne i jeszcze bardziej smutne - kulturach państw rozwiniętych. 



* Pisząc ten tekst przyjąłem, że sprawcą gwałtu jest mężczyzna, a ofiarą kobieta, co jest oczywiste pod kątem powszechności zjawiska. Gwałty mężczyzn na mężczyznach, czy kobiet na mężczyznach to problemy – w kontekście głównego – marginalne.