"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

wtorek, 28 lipca 2020

Rękawiczka [Nagroda w konkursie literackim organizowanym przez Oficynę Gdańską AD 2020]

To miał być prezent na jej trzydzieste urodziny. Czasu było więc całkiem sporo, zaczynał się właśnie kwiecień. Był początek wiosny, jakże innej od tych wcześniejszych. Dwa miesiące temu z Dalekiego Wschodu dotarł do Europy śmiercionośny wirus. Stary Kontynent mierzył się właśnie z największym do tej pory wyzwaniem XXI wieku. Wirus dziesiątkował szczególnie ludzi starszych, powodując ciężkie zapalenie płuc i inne poważne dolegliwości. W szpitalach zaczęło brakować wolnych respiratorów. Europa zamknęła granice jak w dobie żelaznej kurtyny. Cały świat przeniósł się do przestrzeni internetowej, a przynajmniej ta część świata, która mogła to zrobić. Zapanował czas społecznej kwarantanny. Ograniczonego kontaktu, rzeczywistości jak z obrazów Edwarda Hoopera czy Giorgio de Chirico. Ulice wielkich miast opanowały zwierzęta, w kanałach w Wenecji zaobserwowano niewidziane od wieków ławice drobnych ryb. Sytuacja niosła skojarzenia z epidemią słynnej grypy hiszpanki. Praktycy myśli konserwatywnej zaczęli coraz częściej nadmieniać o „czasach ostatecznych”.


Tego dnia nad Gdańskiem unosiła się bezwiednie foliowa rękawiczka. Unoszona podmuchami wiatru wykonywała skomplikowane piruety jakby starała się złapać kolejne powiewy powietrza w nadziei, że nigdy nie spadnie na ziemię. Może dlatego, że ziemi miała już zwyczajnie dosyć, wszak stała się w ostatnim czasie towarem bardzo pożądanym. Zauważyłem ją siedząc na pozieleniałym już wzgórzu zwanym bastionem św. Gertrudy, na którym w ostatnich tygodniach bywałem dość często. W pewnym momencie ułożyła się tak jakby należała do niewidzialnej ręki obejmującej dłonią inną rękę w tańcu - przysiągłbym wówczas, że chodziło o walca. Chwilę później sunęła już niczym mały trzepoczący skrzydłami ptaszek nad Traktem św. Wojciecha, potem podnoszona kolejnymi podmuchami wiatru na tle Biskupiej Górki zmierzała w kierunku Starej Zbrojowni i domu studenckiego Akademii Muzycznej, aż wreszcie zniknęła gdzieś na wysokości Starego Miasta i Bazyliki Mariackiej zlewając mi się z jednym z blokowisk o kremowej fasadzie. Foliowa rękawiczka - pierwsza oznaka wiosny, tej przedziwnej wiosny Anno Domini 2020. 

Siedziałem tak na wzgórzu i patrzyłem na miasto. Tego dnia nawet dłużej niż zazwyczaj. Lubiłem to miejsce, przylegające do Dolnego Miasta, dawnych Długich Ogrodów, ale jeszcze po zachodniej stronie Motławy, podobnie jak sąsiedni bastion Żubr. Jeszcze przed epidemią szukałem tu wytchnienia, zebrania myśli, nowych pomysłów, gdy nie było okazji zajrzeć nad morze. Od czasu przeprowadzki do Gdańska miałem wrażenie, że często brakuje czasu spędzonego właśnie nad brzegiem morza. Że wcześniej, gdy byłem w Gdańsku tylko gościem, studentem polonistyki na uniwersytecie w Oliwie, było go zdecydowanie więcej. A teraz, gdy coraz bardziej się z Gdańskiem wiązałem, wiązałem się nie tylko duchowo, ale także cieleśnie, tym mniej czasu mogłem mu poświęcić. Morzu, temu morzu, dla którego dwa lata temu wyprowadziłem się ze stolicy, u szczytu kariery dziennikarskiej, pracując w szanowanym czasopiśmie poświęconym kulturze, z poczucia sentymentu za latami studenckimi, motywowany przez żonę, z pochodzenia sopociankę, dochodząc jednocześnie do wniosku, że mieszkać w mieście bez morza to jak mieszkać w mieszkaniu bez okna. Jeszcze w latach studenckich, gdy nadchodził czas młodzieńczego zwątpienia, mojego prywatnego Sturm und Drang, chodziłem na brzeg Bałtyku, żeby oczyścić umysł. Dosyć często siadałem jednak nie przodem, a tyłem do wody, bo dopiero w takim położeniu miałem poczucie, że jestem w stanie oswoić to co przede mną, że jestem w stanie zapanować nad otaczającą mnie rzeczywistością. Dopiero wówczas sprawy nierozwiązywalne okazywały się całkiem proste do rozwikłania, a gargantuiczne problemy zamieniały się w mało znaczące pierepałki. Nie patrzyłem wówczas na morze, a patrzyłem na miasto, ale świadomość morza za plecami była w tym wszystkim najważniejsza. A teraz miasto chciało mnie zagarnąć dla siebie, jakby było o morze zazdrosne, choć przecież jest to para na śmierć i życie, odwieczne yin i yang, aż do skończenia świata. Taki to paradoks. Ale ja również jestem człowiekiem wielu paradoksów, może kiedyś jeszcze o nich wszystkich napiszę. Póki co, czas ruszyć machinę tej historii…

***

Wynajmowaliśmy wówczas mieszkanie w blokowisku przy ulicy Żabi Kruk na Starym Przedmieściu. Moje miejsce pracy – jedna z lokalnych gazet o zasięgu ogólnopolskim - było położone jakieś dwadzieścia minut piechotą w stronę Głównego Miasta. Byłem miejskim reporterem, skupionym na szeroko pojętych sprawach społecznych. Jako że z racji epidemii miałem to szczęście, że pracowałem zdalnie (I nieszczęście zarazem, bo pracy było nawet więcej, i to pracy monotematycznej, bo większość tekstów traktowała o zarazie i była mniej lub bardziej udolną próbą wyjaśniania zjawiska oraz projektowania jego wielopłaszczyznowych skutków: wirus a ekonomia, wirus a rynek pracy, wirus a ceny mieszkań, wirus a kondycja psychofizyczna społeczeństwa w dużych miastach), mniej więcej co dwa dni organizowałem sobie spacery po najbliższej okolicy, tak żeby przewietrzyć głowę i zrobić najpilniejsze zakupy dla siebie i małżonki w stanie błogosławionym. Wychodziłem więc z domu zwykle o poranku albo na chwilę przed zmierzchem i piechotą wolnym krokiem zmierzałem w stronę Placu Wałowego i dalej bastionu św Gertrudy i bastionu Żubr. Upodobałem sobie te wzniesienia, które kiedyś w czasach wojen ubezpieczały z dwóch stron Bramę Nizinną, ten zaniedbany i niemodny wręcz skrawek miasta, choć nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć dlaczego. Jak gdybym szukał w Gdańsku gór albo wzniesień zamiast morza, choć zawsze to właśnie morze kochałem najbardziej. Kiedyś jednak, w okresie przedwiośnia, a były to czasy gdy mieszkałem jeszcze w Warszawie, a do Gdańska przyjechałem na spotkanie wspólnoty św. Idziego, zajmującej się pomocą osobom bezdomnym i ubogim, pewnej nocy przyśniło mi się wielkie pole świeżej pachnącej trawy. Następnego dnia po wspomnianym spotkaniu wybrałem się na spontaniczną pieszą wycieczkę. Z daleka zobaczyłem Białą Basztę, zwaną także Białą Wieżą, która kiedyś strzegła wejścia wód Motławy w mury miasta i zwróciłem się w stronę ulicy Rzeźnickiej. Tak właśnie pierwszy raz trafiłem na wały. Ku mojej uciesze, bastion św Gertrudy, w przeciwieństwie do dróżek na Głównym Mieście nie był jednak obsypany cienką warstwą śniegu, a dumnie eksponował swoją wszędobylską zieleń. Od tego czasu miejsce to, wraz z sąsiadującym bastionem Żubr, stało mi się bliskie. Tak więc szedłem i wówczas o poranku Żabim Krukiem i patrzyłem na tę wymarłą ulicę niczym na krajobraz księżycowy albo rzeczywistość z fantasmagorycznych opowiadań, w których zamiast ludzi pojawiają się demoniczne postaci w maskach z długimi dziobami rodem z czasów czarnej śmierci, a w najlepszym ziemskim wypadku zbłąkani przechodnie, najczęściej w niedbale założonej chirurgicznej maseczce lub z czworonogiem u boku… Tego dnia jak zawsze minąłem zabytkowy kościół św. Piotra i Pawła, później skrzyżowanie z ulicą Toruńską i podążałem w stronę Placu Wałowego. Na końcu Żabiego Kruka, niedaleko Baszty pod Zrębem, stała urocza choć zaniedbana dwupiętrowa kamieniczka w kolorze herbacianym od strony frontalnej, którą trzeba było przejść z prawego boku, odmalowanego na kolor cielisty, żeby trafić na wspomniany plac, a później na jedno ze wzniesień. 




Gdy przechodziłem obok wspomnianej kamieniczki, coś zwróciło moją uwagę. Z jednego z okien, na ostatnim drugim piętrze (a na każde z pięter przypadało sześć drewnianych okien) wyjrzała kobieca postać. Było to okno położone najbardziej od prawej strony. W jednej chwili zwróciła na mnie wzrok, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Moment wcześniej nieśmiało odsłoniła firankę. Była to niewątpliwie kobieta w średnim wieku. O ciemnych włosach, zawijających się na końcówkach, trochę wychudzonej twarzy, spiczastym nosie, z widocznymi kościami policzkowymi, prawdopodobnie lekko pomalowanymi na czerwono ustami. Z jej oczu biło zmęczenie albo znużenie. W ogóle było w niej coś niepokojącego, jak w szkicach Aubreya Beardsleya, ale nie wiedziałem tak naprawdę co, choć jednocześnie sprawiała wrażenie kobiety atrakcyjnej. Miałem wrażenie, że na moment, jak w tiku nerwowym, podniosła brwi, po czym wyciągnęła do mnie rękę chyba w geście pozdrowienia, może zaproszenia. Zrobiła to jednak na tyle nienaturalnie i ociężale, jakby do mechanizmu podnoszenia ręki trzeba było angażować całe ciało albo jakby była postacią z teatru lalek z naderwaną rączką, którą ktoś spróbował właśnie pociągnąć ostrożnie do góry, uważając jednocześnie żeby nie oderwać jej od reszty tułowia. Odpowiedziałem na to – odruchowo, trochę z zaskoczenia - nieśmiałym podniesieniem dłoni na wysokość barku. W tej samej sekundzie, a może i milisekundzie, w tej jednej, jedynej chwili, dostrzegłem też coś co przez długi czas nie dawało mi później spokoju. Po jej policzku spłynęła łza. Zobaczyłem ją tylko dlatego, że okno kamienicy wychodziło na wschodzące wciąż słońce, które odbiło się w szybie, a później w tej małej kropli. W kolejnej chwili twarz kobiety zniknęła z okna kamienicy przy Żabim Kruku, a firanki przestały się poruszać. Stałem jeszcze w miejscu może przez minutę, po czym skierowałem się w stronę bastionu św Gertrudy.

***

Gdy wszedłem na górę i usiadłem na zroszonej po nocy trawie myślałem tylko o kobiecie z okna kamienicy przy Żabim Kruku. Tymczasem nad Gdańskiem wirowała w szaleńczym tańcu foliowa rękawiczka. Myślałem tamtego dnia, myślałem i w dni kolejne. Dlaczego ten obraz tak utkwił mi w pamięci, mimo że widziałem ją raptem przez chwilę i to przecież niewyraźnie? Człowiek wiele rzeczy widzi, które zmuszają do refleksji, nad którymi jednak przechodzi do porządku dziennego, by za chwilę o nich zapomnieć pod naporem innych wypadków i zobowiązań… Ileż to razy widziałem leżącego na okolicznej ławce człowieka bezdomnego bez oznak życia i nawet nie przystąpiłem do niego, choć miewałem później z tego powodu wyrzuty sumienia. Albo sytuacja sprzed kilku miesięcy, gdy idąc Starym Miastem późną sobotnią porą byłem świadkiem pobicia niedaleko bunkra na Olejarnej, ale nie chcąc wplątywać się w kryminalną historię, także z uwagi na niebudzącą większego respektu posturę, przeszedłem niezauważony, po czym wyparłem dość szybko całą sytuację z pamięci. Tym razem jednak myśl o kobiecie z okna nie dawała mi spokoju. Nie mogłem zapomnieć tej twarzy, smutnej, choć dostojnej twarzy, z nierównomiernie zapadającymi się policzkami, która niosła skojarzenia z przestrzenną mapą masywu górskiego, z nosem jako głównym wzniesieniem. Nie mogłem zapomnieć tych włosów, długich ciemnych antracytowych włosów, które niosły nie najlepsze wspomnienia, przywołując na myśl kogoś, kogo tak bardzo kochałem, a kogo straciłem niespodziewanie kilka lat temu … Tak… gdy któregoś dnia myślałem o kobiecie z okna, przed oczami po raz kolejny pojawił się ten obraz, gdy siedziała przy stoliku w pokoju mojej siostry odwrócona do okna i czesząca własny pukiel niby włosów, spoczywający na uformowanym kawałku plastiku, z takim wdziękiem i spokojem, którego już nigdy później nie dojrzałem w życiu u nikogo. I wtedy, gdy żegnaliśmy się tylko delikatnym uściśnięciem ręki, bo na coś więcej brakowało gestów słów i emocji, właściwie brakowało wszystkiego. I wtedy także, gdy wychodząc z sali szpitalnej żałowałem, że nie wróciłem tam choćby jeszcze na chwilę, że nie wrócę już nigdy. Nie mogłem wreszcie zapomnieć tej łzy, jednej przecież łzy, która w całej sytuacji stanowiła jakby nadprogramowy rekwizyt nadający całemu wydarzeniu przy Placu Wałowym nie tyle dramaturgii, co miałkiej powagi, czy wręcz groteskowości. Przynajmniej tak to wówczas odebrałem, nie wiedząc co mam o tym wszystkim sądzić.

***

Każdego dnia, w tych dziwnych czasach kwarantanny, przechodząc obok kamienicy i zmierzając w stronę wspomnianego placu patrzyłem w okno kamieniczki na końcu Żabiego Kruka. Czasem wydawało mi się, że firanka znów się poruszyła, że za chwilę znowu spojrzy przez nią tajemnicza kobieta, nieśmiało mnie pozdrawiając, a może i przywołując do siebie... Co więcej, często miałem wrażenie, że przechodząc obok budynku jestem podpatrywany przez kogoś poprzez firankę, widząc smugi cienia przemieszczające się po białej żakardowej tkaninie. 

Mijały jednak dni, minął i miesiąc, a ja już nigdy nie zobaczyłem tamtej postaci z okna. Zamiast kobiety na parapecie okna pojawiła się jednak metalowa doniczka z miniaturowymi cytrynowymi  różami, których intensywny kolor na tle zakurzonej fasady kamienicy sprawiał, że wyglądały jak niefortunny jaskrawy kleks na achromatycznym malarskim pejzażu. Dodatkowo metalowa doniczka czasami odbijała się od słońca, tak jak wcześniej wspomniana łza. Raz nawet dostrzegłem świetlny promień bijący od niej, będąc na wysokości ulicy Toruńskiej, czyli z odległości ponad stu metrów od budynku.

***

Może wspomniana postać była tylko moją fantazją? Może tak naprawdę nikt na mnie wówczas nie spojrzał? Różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy. Myśli, które starałem się odrzucać i nie zajmować się dłużej tym – bądź co bądź – niezbyt przecież wyjątkowym spotkaniem w tych całkiem dziwnych czasach. Ot, raptem, kobieta spoglądająca z okna. Takie sytuacje można przecież liczyć w milionach. Sam często przecież wyglądam przez okno i bywa, że mój wzrok nagle spotyka się ze czyimś wzrokiem, wywołując uczucie zakłopotania i mimowolne zasłonięcie firanki. Ale co jeśli postać z okna była w nagłej potrzebie? Jeśli była w jakiś sposób zagrożona? W czasie epidemii i kwarantanny samotność dawała się przecież mocno we znaki, szczególnie osobom mieszkającym w pojedynkę (choć skąd ta pewność, że mieszkała samotnie?). Z każdym dniem mój niepokój wzrastał, a wątpliwości przybierały na sile.



Wreszcie, na początku maja, postanowiłem, że spróbuję rozwikłać zagadkę tajemniczej kobiety z okna kamieniczki na końcu Żabiego Kruka i zabawię się w kolejnego detektywa Bednarskiego, który swego czasu rozwiązywał zagadki kryminalne w Wolnym Mieście Gdańsku albo w ubóstwianego w wieku nastoletnim Philipa Marlowe’a z opowiadań Raymonda Chandlera, któremu zawsze zazdrościłem nie tylko przebiegłości ale i opanowania (no dobrze, zazdrościłem mu także pięknych rudych kobiet). W tym celu musiałem znaleźć sposób na to, żeby dostać się do kamienicy i zapukać do drzwi na ostatnim drugim piętrze. Gdy doszedłem na miejsce ku mojemu zaskoczeniu przy drzwiach frontowych nie było jednak żadnego domofonu. „Jakże mogłem tego nie zauważyć wcześniej?” – przeszło mi przez myśl, choć nie miało to w tym momencie żadnego znaczenia. Były jeszcze drugie drzwi, od strony podwórka i ulicy Pod Zrębem, z wychodzącą do kamieniczki werandą, ale otaczał je duży płot. W dodatku na drzwiach wejściowych od strony Żabiego Kruka wisiała kratka z przestrogą: 

W związku z epidemią oraz mając na uwadze to, że lokatorami tego budynku są w większości osoby starsze uprasza się o nie wchodzenie do budynku osobom postronnym. 

Z poczuciem zawodu, próbując po raz któryś zapomnieć o całej sprawie, przeszedłem jak zazwyczaj prawą stroną kamienicy i ruszyłem przez Plac Wałowy w stronę basztu św. Gertrudy. I wtedy wydarzyło się coś, co podobnie jak widok kobiety w oknie nie jest niczym specjalnie wyjątkowym, ale co popchnęło jednak całą historię do przodu i nosiło znamiona kolejnego dziwnego ciągu tej opowieści. Gdy wracałem ze spaceru, a wróciłem tym razem nieco szybciej z uwagi na telefon od Hanny („Czy mógłbyś wrócić wcześniej i ugnieść ciasto na chleb, a po drodze poszukać drożdży?”), gdy przechodziłem obok dwupiętrowej kamieniczki przy Żabim Kruku, zauważyłem że drzwi frontowe do kamienicy są tym razem otwarte. Bez większego zastanowienia wszedłem więc do środka i - mając przed sobą wysłużone drewniane schody oraz nie chcąc robić niepotrzebnego hałasu - zacząłem ostrożnie wspinać się na kolejne stopnie niczym cyrkowiec po rozżarzonych węgielkach. Gdy znalazłem się na górze podszedłem do drzwi po lewej stronie odpowiadających mieszkaniu od strony Żabiego Kruka. Nacisnąłem dzwonek. Nikt nie otwierał. Po dłuższej chwili powtórzyłem proceder zatrzymując palec na dzwonku nieco dłużej niż za pierwszym razem. Na piętrze panowała jednak tak przeszywająca cisza, że przeszło mi przez myśl, że albo cały budynek jest pusty, albo cały mnie obserwuje. Pięć sekund, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Nie usłyszałem nawet, żeby ktoś zbliżał się do drzwi. „No dobra Marlowe, to już koniec tego śledztwa” – pomyślałem i zacząłem kierować się ku schodom. Gdy znalazłem się już na parterze zwróciłem uwagę na skrzynkę na listy. Nie znałem numeru interesującego mnie mieszkania, ponieważ drzwi na ostatnim piętrze, zarówno po lewej jak i po prawej stronie nie były oznaczone, ale numery dziesięć i dwanaście odpowiadały tym z ostatniego piętra. Uchyliłem skrzynkę pod numerem dziesięć i dojrzałem kartkę z przypomnieniem o okresowej kontroli instalacji gazowej. Długimi i cienkimi palcami zdołałem ją wyjąć (sprawność w tym zakresie nabrałem poprzez obcowanie z domową skrzynką i z własnym zapominalstwem, co skutkowało często tym, że wychodząc z mieszkania na Żabim Kruku nie zabierałem do kieszeni ze sobą małego kluczyka i musiałem odbierać pocztę na wskroś manualnie). Kontrola miała się odbyć trzy tygodnie temu, więc zawiadomienie najpewniej straciło już na ważności. Podarłem kartkę na pół. Z pomocą przyszła mi też obsesja na punkcie ołówków, którą to mam od dzieciństwa, a dzięki której w większości ubrań wierzchnich, szczególnie tych z wewnętrznymi kieszeniami, można znaleźć przynajmniej jeden egzemplarz ołówka. I tak w jednej ze skrytek wiosennej kurtki, którą wyciągnąłem z szafy trzy dni wcześniej, znalazłem długo nieużywanego granatowo-szarego Faber-Castella. Na każdej z dwóch podartych części kartki bez większego zastanowienia napisałem. 

Proszę o pilny kontakt. (Tutaj numer telefonu). Wciąż aktualne. Filip Bednarski. 

Jedną część kartki wrzuciłem pod numer dziesięć. Drugą – pod dwunastkę. Wyszedłem z kamieniczki i spokojnym krokiem ruszyłem w stronę mojego mieszkania na Żabim Kruku. Gdybym palił papierosy i choć trochę wyglądał jak Philip Marlowe w tym miejscu powinienem napisać, że wyciągnąłem paczkę Cameli.

***

W Gdańsku tymczasem, jak i w całej Polsce, powoli kończył się czas epidemii. Krajowe media informowały co prawda o nowych przypadkach wykrycia tajemniczego wirusa, ale były to już przypadki pojedyncze i szybko izolowane, przede wszystkim w województwie mazowieckim i na Śląsku - w większości takie, u których wirus znów się uaktywnił po wcześniejszej fazie wygaszenia. W mojej gazecie także nastąpiła odwilż i oraz częściej pisałem coś innego niż raport o stanie walki z epidemią w Trójmieście i całym wojewódzkie pomorskim. Polskie władze otworzyły granice, choć wciąż odbywały się na nich kontrole i obowiązkowe mierzenie temperatury. Rok szkolny został wydłużony do sierpnia ku niezadowoleniu wielu uczniów, którzy pierwszy raz w życiu musieli siadać do szkolnych ławek w sezonie wakacyjnym. Otwarto kina i teatry, ale wprowadzono limity w liczbie uczestniczących w wydarzeniach kulturalnych. Wystartowała też liga piłkarska, choć mecze odbywały się jeszcze wówczas przy pustych trybunach. W kraju nad Wisłą zaczęto dyskusję o nowym terminie krajowych wyborów prezydenckich, które w wyniku konsensusu politycznego odłożono w czasie. Wirus przestał także siać spustoszenie w innych państwach Europy. Włochy i Hiszpania, najbardziej nim dotknięte, stawały już na nogi i dziękowały obywatelom za cierpliwość i solidarność. Jedynym regionem świata, który wciąż notował ciągły przyrost chorych i śmiertelnych przypadków była Ameryka Południowa, za którą modlił się w tamtym czasie w szczególności papież Franciszek. Gdy w Polsce otwierano granice, w Boliwii wprowadzono stan klęski naturalnej.  

Spodziewaliśmy się dziecka, więc wygaszenie epidemii przyszło w dobrym momencie. Czas niepokoju i ograniczonego dostępu do wszelkiej materii nie sprzyjał ciąży Hanny i codziennie modliliśmy się o pomyślną przeprawę przez ten niełatwy czas. Na wspomniane spacery Żabim Krukiem, przez Plac Wałowy, do bastionu św Gertrudy i Żubra, często zbierałem ze sobą różaniec, bo dystans z domu na wzniesienia odpowiadał dokładnie czasowi jaki potrzeba na odmówienie bez pośpiechu jednej różańcowej tajemnicy. Może dlatego, z uwagi na modlitewne skupienie, tamtego dnia, gdy zabawiłem się w gdańskiego detektywa, nie dojrzałem domofonu przy kamieniczce na końcu Żabiego Kruka. Zresztą wówczas, gdy spotkałem tajemniczą kobietę z okna, również dzierżyłem w ręce bursztynowy różaniec kupiony na Wyspie Sobieszewskiej jeszcze na pierwszym roku studiów i pozdrawiając ją mimowolnie wyciągnąłem go do góry. Może dlatego zwróciła na mnie wówczas uwagę? Widok podążającego ulicą młodego mężczyzny zaplątanego w pastelowe kable i głośniki nie jest już dziś w żaden sposób zaskakujący, ale z mieniącym się złotawym różańcem w ręku? Tak czy inaczej sprawa kobiety z okna wciąż nie dawała mi spokoju. Telefon jednak milczał. Minął tydzień, później dwa… Wciąż chodziłem na spacery, spoglądając ukradkiem na okno kamieniczki,  i wdrapywałem się na wały, choć już rzadziej niż wcześniej z uwagi na potrzebę towarzyszenia żonie w ostatnich tygodniach ciąży. Odbierałem też wszystkie nieznane połączenia telefoniczne, co w mojej pracy dziennikarza bywało czasem zgubne. W połowie czerwca zadzwoniła kobieta w średnim wieku, przedstawiając się jako czytelniczka Barbara, i zaczęła krytykować mnie w sposób nieparlamentarny z uwagi na mój niedawny artykuł w gazecie, w którym próbowałem bronić sensu segregacji śmieci w dobie pandemii, co uznała za sprawę tyleż nieważną co nawet godzącą w „humanitaryzm społeczny”. Na pytanie skąd wzięła mój numer nie uzyskałem jednak odpowiedzi, co wywołało we mnie dodatkowy niepokój i poczucie osaczenia. Wreszcie w połowie czerwca, na tydzień przed urodzinami mojej żony, zadzwonił telefon. Numer był mi nieznany.

- Dzień dobry. Z kim mam przyjemność? – zapytała kobieta w słuchawce. Z głosu można było wyczuć, ze była kobietą bardzo młodą, choć na pewno pełnoletnią. 

- Filip, dzień dobry.

- Pan Filip Bednarski? 

- Ttt…Tak, zgadza się.

- Dzwonię w sprawie kartki znalezionej w skrzynce.

- Bardzo mi miło. Dziękuję, że pani dzwoni.

Nie zdradziła mi swojego imienia, nie poznałem go do dzisiaj. Opisałem jej całą historię, wyjaśniając na początku, że nie jestem fachowcem od instalacji gazowej. Początkowo nie chciała mi zdradzić kim jest. Wydawało mi się, że o kilku chwilach rozmowy chciała się nawet rozłączyć, biorąc mnie najpewniej za jakiegoś pospolitego szaleńca czy taniego lowelasa. Miałem jednak wrażenie, że im więcej mówiłem, tym bardziej była po mojej stronie. Być może to mój zwarty i całkiem zgrabny styl wypowiedzi oddalał ją od przekonania, że ma do czynienia z kimś niepoważnym, a na pewno kimś kto może wzbudzać niepokój czy nawet strach. Aż wreszcie powiedziała:

- Prawdopodobnie widział pan moją mamę.

- Pani mamę? Czy ona nadal tam mieszka? 

- Nie, już nie mieszka. Zmarła miesiąc temu. Nowotwór, długa i ciężka choroba. Nic więcej panu nie powiem. Chyba pan rozumie.

- Oczywiście. Jak mama miała na imię?

- Proszę wybaczyć, będzie lepiej jak to pozostanie tajemnicą.

Trzymałem słuchawkę w ręku i wydawało mi się, że informacja, którą dostałem od kobiety z telefonu nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ale w tym samym momencie czułem już przypływ emocji, które odrzucałem od siebie od dłuższego czasu, a które teraz zbliżały się niczym fala zabójczego tsunami. Miałem wrażenie, że moje ciało jest teraz ułożone z gorących kosteczek domina, które jedna po drugiej, wbrew grawitacji, poczynając od stóp do głowy, upadają na siebie i za chwilę moja głowa znajdzie się na podłodze. Wziąłem głębszy oddech i przez chwilę milczałem. Po drugiej stronie słuchawki także zapanowała chwila ciszy. I gdy miałem wrażenie, że za chwilę nastąpi koniec rozmowy, dosłyszałem, że młoda kobieta przygotowuje się do wyrzucenia z siebie kolejnych głosek:

- Nie wiem dlaczego pan ciągle to rozpamiętuje i mam nadzieję, że to nie jest żadna prowokacja albo coś podobnego…

Przerwałem jej i zapewniłem po raz kolejny, że nie mam złych intencji, chciałbym jednak wyjaśnić tę sytuację, tak żeby o niej zapomnieć.

- Powiem coś panu, tylko proszę z tego nie wyciągać żadnych wniosków, bo być może nie o pana tutaj chodzi - powiedziała, po czym znów zawiesiła na chwilę głos. - Mama wspomniała pewnego dnia, że widziała kogoś w oknie. Wcześniej nie opowiadała takich rzeczy. W ogóle w ostatniej fazie mało mówiła, już pogodzona z chorobą i ze śmiercią. Nic ją nie zajmowało, była głównie nieobecna. Raz jednak zwierzyła się z tego, że zobaczyła kogoś na zewnątrz. Tylko tak jak mówiłam, proszę tego nie brać do siebie. Wydawało jej się chyba, że zobaczyła swojego męża. Powtarzam tylko, żeby pan tego źle nie odebrał. Jej mąż, mój tata, był starym marynarzem. Zaginął piętnaście lat temu na morzu. Do dziś go nie odnaleziono, prawdopodobnie wypadł za burtę. Z jakich powodów, proszę sobie dopowiedzieć. Był jednak dobrym mężem i kochanym ojcem. Jak wracał z morza to mama wyglądała go cały dzień w oknie pokoju sypialnego. Wyglądała na niego także i tym ostatnim razem, nie zdając sobie wówczas jeszcze sprawy z tego co się stało. Miał wrócić w jej trzydzieste urodziny i przywieźć jej jakąś niespodziankę z morza. Gdy mama wspomniała wtedy niedługo przed śmiercią, że widziała kogoś w oknie, miałam wrażenie, że mówi właśnie o ojcu, choć nie powiedziała tego wprost. Pierwszy raz od dawna zobaczyłam jednak na jej twarzy uśmiech. Pewnie zdawała sobie sprawę, że to co sobie wyobraziła, albo przypomniała, jest nieprawdziwe i nieuzasadnione, ale… Była zadowolona tak, jak już dawno wcześniej nie była. Proszę tylko nie brać tego do siebie, tak jak powiedziałam wcześniej. Zresztą, proszę być spokojnym… (Kobieta po raz kolejny zawiesiła głos, jakby zastanawiając się czy dokończyć zdanie) … Mój tata to był kawał chłopa, pan przy nim to pewnie niezłe chucherko! 

- Dziękuję za to, co pani powiedziała. Nie wezmę tego do siebie – powiedziałem w poczuciu lekkiej ekscytacji pomieszanej ze zdenerwowaniem. – Swoją drogą, skąd to podejrzenie, że chucherko? – zapytałem niepewnie na koniec, chyba tylko po to, żeby uratować naruszony skrawek męskiej dumy.

- Kobieca intuicja, proszę pana – dodała z nutą wesołkowatości w głosie, jakby była przekonana o tym co mówi.

- Jakby pani czegoś potrzebowała to proszę dzwonić  – odpowiedziałem na pożegnanie.

Rozłączyliśmy się. Nigdy nie rozmawiałem z nią ponownie. Nigdy nie poznałem jej nazwiska ani nazwiska jej matki. 

Tymczasem zbliżał się czas urodzin Hanny. Na kilka dni przed tym wydarzeniem opowiedziałem jej całą historię. Nie mogłem napisać jej o tym opowiadania, które sobie zażyczyła na prezent, bo zanim wyjaśniła się sprawa tajemniczej postaci z okna kamieniczki przy Żabim Kruku, było już na to za późno. Gdy zdradziłem Hannie fakt, że tajemnicza kobieta czekała na męża marynarza, ona także lekko drwiącym głosem zapytała: 

- Marynarza? Ty? A to dobre!

Nie zrobiło to jednak na mnie żadnego wrażenia, nie wywołało większych emocji. Męska duma także nie zgłosiła tym razem zażalenia. W ogóle, po tej historii z kobietą z okna kamieniczki, poczułem się jakby silniejszy i spokojniejszy niż wcześniej. Z nadzieją patrzyłem w przyszłość, nie mogłem doczekać się pierwszego dziecka, a podczas przesiadywania na wzniesieniach położonych przy Placu Wałowym wymyślałem kolejne rozdziały historii na inne – o wiele ciekawsze w moim mniemaniu - opowiadanie dla żony. Tym razem na rocznicę ślubu. Bohaterką miała być wspomniana rękawiczka latająca nad Gdańskiem. Zastanawiałem się tylko jak ją połączyć z baśniową opowieścią o Żabim Kruku, którą kiedyś, jeszcze na studiach na Uniwersytecie Gdańskim, wyłożył nam niezapomniany profesor Jerzy Samp. Przypomniałem ją sobie pewnego dnia na szczycie bastionu św. Gertrudy, patrząc na wspomnianą foliową dłoń, pogrążoną w niewidzialnym tańcu, ginącą gdzieś w tle wiosennej panoramy gdańskiego Głównego Miasta. 
 

piątek, 1 maja 2020

Światy Tangeru (i jeszcze Miss Tanger)

Samolot tanich linii Air Arabia obniża pułap lotu, znudzony pilot informuje, że za dziesięć minut lądowanie. W Tangerze trzydzieści stopni, słońce i nic więcej, czyli jak na ten miesiąc (a później kolejny i kolejny) od wieków przystało. A więc zobaczę miasto najpierw z góry. Jakże to inna podróż niż te, o których właśnie czytam. Paul Bowles, Truman Capote, William Burroughts i inni podróżowali statkiem albo promem, przez Atlantyk, albo wzdłuż wybrzeża Hiszpanii, w towarzystwie amerykańskiej i europejskiej bohemy. A ja tymczasem, naprzeciwko grupki azjatyckich turystów, którzy gorączkowo wymieniają baterie w najnowszym modelu Nikona i testują funkcję selfie, zajadam się Pringelsami i słucham głosu stewardesy przypominającej po raz trzeci o dzisiejszej promocji na perfumy pokładowe Paco Rabbane.


Cóż, takie czasy, mało romantyczne. Ale za to mogę obejrzeć Tanger z góry, czego wspomniani amerykańscy literaci nie zrobili. Czytam Capotego opowiadanie o Tangerze, że na pierwszy rzut oka „wygląda jak biały płaszcz udrapowany na brzegach Afryki.” Bowles pisze również, że w pierwszej chwili zakochał się w „białym mieście”. Wyglądam zza okna samolotu. Szukam koloru białego, szukam pierwszych kolorów miasta, ale na razie krajobraz raczej księżycowy – pojedyncze skupiska domków wśród wypalonej ziemi, gdzieniegdzie bezkształtne drogi w esy floresy, zaczynające się i znikające, jakby prowadzące donikąd. Ostatni zakręt, przechylenie, i już za chwilę na ziemi. Za oknem wybrzeże, w oddali wzniesienia, a na nich jasne regularnie ułożone plamki, niczym czapy muchomora plamistego. Góry Tangeru, a chwilę później już pas startowy. Czytam zamykając „Autobiografię” Paula Bowlesa: „jak każdy romantyk żywiłem niejasną pewność, że dotrę kiedyś do romantycznego miejsca, które ujawniając mi swoje tajemnice, obdarzy mnie mądrością i ekstazą”.

A więc Afryka, po raz pierwszy. Z lekką niepewnością i podnieceniem, jak pierwszoklasista pierwszego dnia szkoły, zakładam niezbyt ciężkawy plecak i wychodzę z samolotu. Paulina w drodze do hangaru lotniska zwraca mi uwagę na powietrze. „Specyficzne - ma zapach, a nawet smak” – mówi. Nie czuję nic specjalnego, jestem tym nawet zawiedziony. Przypominam sobie jednak machinalnie co pisał o powietrzu Paul Bowles: „dziwne, ciepłe powietrze (…) Jednego dnia krystalicznie czyste, tak że góry Hiszpanii zdają się być na wyciągnięcie ręki, drugiego zaś przypomina świetlisty gaz”. Jedno jest pewne - powietrze jest zdecydowanie bardziej suche niż te w Barcelonie, skąd przylecieliśmy do Tangeru. Po wyjściu z lotniska wsiadamy w grand taxi, czyli zdezelowanego mercedesa, prowadzonego przez podstarzałego Marokańczyka, który podczas drogi nie odzywa się ani słowem, za to po każdym zakręcie obrywa kawałek czarnej taśmy obklejającej piankową obręcz kierownicy (zastanawiam się po ilu zakrętach zostanie bez tej taśmy). Po mojej prawej stronie czuć ciężki zapach benzyny. Głośny ryk silnika przy podjeździe przechodzi w śpiew muezinów z okolicznych minaretów. W drodze do miasta mijamy szereg niedokończonych tynkowanych na biało budynków, które wyglądają na opuszczone inwestycje, niezrealizowane marzenia.



Przystanek końcowy to Garra D’Kasbah, placyk będący jednocześnie wejściem do Kasby, czyli ufortyfikowanej centralnej części medyny, zamieszkałej głównie przez Arabów. Wynajęliśmy tu pokój w hostelu, który teraz bez powodzenia próbujemy odnaleźć… Przychodzi to nam jednak z niemałą trudnością, nawet ze wsparciem GSP i przede wszystkim Pauliny, która z natury ma świetną orientację w terenie. Okrążamy hostel, a przynajmniej punkt zaznaczony na mapie w telefonie, raz, później drugi, ale nie możemy trafić pod wskazane miejsce. Kręte uliczki medyny za każdym razem prowadzą tak, że wychodzimy poza obręb obszaru docelowego, jakby medyna nie chciała nas przyjąć traktując jak obcy organizm wyrzucany niczym niepasujący pieniądz z automatu do gry. Wreszcie, po kwadransie, instynktownie wchodzimy w jeden z kilku labiryntów, zaułek malowanych na niebiesko obdrapanych fasad sześciennych domków, skręcamy w wąską uliczkę po prawej stronie, gdzie znajdujemy wreszcie upragniony choć ledwie wyraźny napis „Hostel”.  Hostel jest kilkupoziomowym domostwem, jakich na medynie pełno, z częścią wspólną na każdym piętrze i tarasem na dachu, skąd rozpościera się widok na sporą część miasta, wybrzeże i Zatokę Tangerską. Drewniane okno naszego pokoju o numerze dwa wychodzi na uliczkę tak wąską, że okno sześcianu naprzeciwko, a raczej otwór w ścianie tego domostwa, jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Na ścianie przeciwległego pokoju widzę bogato zdobiony obraz ze stronicą Koranu i cień płomienia dogasającej świeczki. W dole, wspomniana ślepa uliczka medyny, w którą - poza dorosłymi tubylcami, piskliwymi dziećmi i wszędobylskimi kotami -  co jakiś czas wpada zbłąkany turysta. 

Grand i Petit Socco, czyli powrót do przeszłości 

Następnego dnia, jeszcze przed południem, idziemy na Grand Socco, centralny plac w Tangerze, który w czasach podróży moich literackich przewodników, czyli w drugiej połowie dwudziestego wieku, był głównym arabskim placem targowym. Do magii Grand Socco wzdychało wielu, w głębi Grand Socco wielu szukało rozwiązania tajemnicy i niedookreślonej siły przyciągania miasta. Pomyślałem, że pójdę tam najpierw, żeby zobaczyć co zostało z tej tajemnicy i czy może z uwagi na istotne przeobrażenie placu tajemnica Tangeru po prostu nie wyparowała, więc próżno jej już szukać. Dziś Grand Socco do magii dawnego miejsca daleko, miejsce to jest bowiem  dużym wybrukowanym rondem z kilkoma drzewami palmowymi wokół i niedziałającą obdrapaną fontanną w środku, gdzie życie płynie trochę mniej leniwie niż w samej medynie. Wokół Grand Socco usłane są restauracje, z nachalnymi naganiaczami, sklepy różnej maści i kino Cinema Rif z uroczą kawiarnią na zewnątrz. Siedzimy na ławce przy fontannie i w promieniach nachalnego słońca obserwujemy to co dzieje się wokół.


Jeszcze dwa dni temu siedziałem przy podobnej fontannie na placu Puerta del Sol w Madrycie. Plac Puerta del Sol na pozór wyglądał jak dobrze nastrojony i wyregulowany mechanizm, a w wspomniana fontanna działała w najlepsze. Grand Socco natomiast na pierwszy rzut oka bliżej do chaotycznego tworu, karuzeli zdarzeń i emocji, epicentrum przypadkowości. Ale jest to chyba tylko wrażenie pozorne, bo im dłużej siedziałem na Puerta del Sol i im dłużej patrzyłem teraz na Grand Socco powoli zmieniałem zdanie. Pół godziny spędzone na placu w centrum Madrytu wystarczyło, żeby odnieść wrażenie, że ten porządek jest tylko powierzchowny, a wiele przewijających się przez plac osób – czy to turystów czy tubylców – znalazło się tu trochę z przypadku, z ciekawości, bez wyraźnie zarysowanego planu na dalszą podróż, a być może i na dalsze życie. (Zaczepia mnie para turystów z Niemiec: - Jak najszybciej dojść do Plaza de Espana? Tłumaczę, pokazuję. – Dziękujemy, zresztą, może wybierzemy się tam później, bo teraz siarczyste słońce, jeszcze wstąpimy tu na kawę… Czy jest w ogóle sens tam dziś iść, Jonas?). Z kolei im dłużej pełniłem rolę obserwatora na ławce przy wyłączonej fontannie na Grand Socco tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tutaj, w centrum tego pozornego bałaganu i rozgardiaszu, niemal każdy zna swoją drogę, ma plan, pomysł, choćby na najbliższą chwilę. Że chaos jest tutaj tylko pozorny, bo wewnątrz Grand Socco zdaje się być zdecydowanie bardziej uporządkowane i zsynchronizowane niż madrycki Puerta del Sol. Jak gdyby europejski porządek wiązał się z wewnętrznym chaosem i nieładem, podczas gdy marokański chaos i rozgardiasz były wierzchnią częścią wewnętrznego sensu i porządku.  Może to tutaj, przy niedziałającej fontannie na Grand Socco, należy szukać uroku tego kraju, uroku tego miasta?

Póki co jednak pora na danie główne dnia, a może i całej podróży, a na pewno podróży literackiej - mniejszy miejski suk, czyli Petit Socco. Swoiste centrum Tangeru. Miejsce o którym pisali wszyscy, które Truman Capote wręcz sobie ukochał traktując jako namiastkę Nowego Jorku. Tak jak Petit Socco jest uznawane często za centrum Tangeru, tak Cafe Central jest uznawana za centrum Petit Socco. Cafe Central było kiedyś miejscem inspiracji dla innego amerykańskiego pisarza z pokolenia bitników Williama Burroughtsa, który na stoliku w kawiarni wymyślił swoją popisową i skandalizującą powieść „Nagi lunch”. Siadamy na zewnątrz Cafe Central, ale przy samym wejściu do kawiarni. Zamawiamy słynną gorącą herbatę miętową, w końcu bez słodzonej herbaty miętowej tutaj ani rusz. Siedząc na Petit Socco, popijając herbatę, czuję się niemal jak widz w teatrze.

A więc sceneria, patrząc od lewej: dom pielgrzyma Casa Familia de Nazaret, Cafe El Manara, reklama na murze „Pokój do wynajęcia”, plakat z reklamą fryzjera wzbogacony wizerunkiem zachodniego playboya z wysoką czupryną, kiosk z przyprawami i słodyczami, sklep odzieżowy Volubilis, galeria ze skórzanymi kurtkami i damskimi torebkami Zoco Chico, hamburgery i kanapki na wynos, sklepik z kosmetykami. Centralnym punktem jest tutaj niewielki placyk z wdzierającymi się nań krzesełkami z okolicznych restauracji, który mógłby służyć za scenę. A na owej scenie tymczasem, raz z lewej, raz z prawej, zza okalających plac budynków, pojawiają się co i rusz kolejni aktorzy: dwóch tubylców w śnieżnobiałych galabijach wymachujących rękami i krzyczących na siebie nawzajem, grubaśny Amerykanin w koszuli w kratę w okularach Ray Ban z aparatem przepasanym przez ramię, starzec w burnusie utykający na prawą nogę i śpiewający coś po cichu ochrypniętym głosem, para turystów mówiących po hiszpańsku, on w koszulce Realu Madryt, ona lekkiej kolorowej sukience wyglądającej jak znoszona podomka, bezdomny o postawie katatonicznej wdychający bezwstydnie klej z plastikowej torebki, wytatuowana Rosjanka z kolczykiem w pępku i w szortach eksponujących dolną część pośladków… W jednej chwili na Petit Socco, gwar i rozgardiasz ustępuje miejsca coraz głośniejszym, zbliżającym się śpiewom… Na scenę wchodzi kondukt pogrzebowy, wszyscy siedzący na kawiarnianych krzesełkach wstają jak do hymnu, a ja czuję się jakbym był bohaterem opowiadania Trumana Capotego, co więcej jakbym był samym Trumanem Capotem, który w opowiadaniu o Tangerze pisał, a do czego wróciłem wertując książkę ledwie dziesięć minut temu: „Raz gdy tam siedzieliśmy zaległo nagłe milczenie; arabska orkiestra, trąbiąca wesoło, przeszła ulicą obok oświetlonych kawiarni. (…) owa orkiestra okazała się strażą przednią konduktu żałobnego.” Kondukt żałobny  złożony jest z kilkunastu mężczyzn, w tym czterech, którzy niosą lektykę ze zwłokami mężczyzny, lektykę wyglądającą jak przewrócony stolik z sześcioma nogami przykryty zieloną płachtą ze złotymi frędzelkami, z której wystają nieokryte części obojczyka i stopy zmarłego. Śpiewy mężczyzn nie są jednak wesołe, a zawodzące, przejmujące. Kondukt przechodzi przez Petit Socco jak błyskawica - szybko, wręcz w pośpiechu, niczym karetka na sygnale. Mam wrażenie, że po raz pierwszy w Tangerze, ktoś się gdzieś spieszy. Jakby dopiero w styczności ze śmiercią tubylcom zaczęło zależeć na czasie, jakby dopiero w styczności z wiecznością,  tempo życia Tangeru nabierało rozpędu, a może stawało się bardziej realne, czasowe, europejskie. 

Historia Hasana i Lady Aniston 

Wracając z Petit Socco trafiamy do okolicznego parku znanego pod nazwą Ogrody Mendoubia. Pod jednym ze starych drzew, których tu wysyp, znajdują się kartony, które miejscowym służą za legowisko na trawie. Bierzemy dwa z nich i kładziemy się na trawiastym pagórku. Od razu zwraca na nas uwagę chudy Marokańczyk ze zniszczoną twarzą leżący nieopodal i palący kit, czyli tutejszą marihuanę. Pyta nas czy chcemy spróbować, ale stanowczo odmawiamy. Gdy po godzinie wpatrywania się w niebo i korony drzew, obmyślając dalszy plan nic nie robienia, leniwie podnosimy się z trawy, patrzy na nas przeszywająco, jakby z poczuciem zbliżającej się straty. Nie mówi nic, ale widać, że chce zamienić choćby słowo. Pytam skąd jest, a Hasan opowiada nam historię swojego życia:


Jest z Szafszawan, czyli niebieskiego miasta, zwanego w ten sposób od błękitnego koloru fasad domów, położonego kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Tangeru. Przyjechał do siostry, bo ta urodziła syna, a Hasan jest odpowiedzialny za nadanie mu imienia (więc dziecko będzie miało na imię Hasan). Hasan ma pięćdziesiąt lat, jest ogrodnikiem, pracował kiedyś nawet w ogrodach króla Muhammada VI w Tetuan. W 1991 roku w Tangerze poznał Brytyjkę, o której mówi wyniośle „Lady Aniston”, porównując jej dziewczęcą urodę do urody mojej żony. Lady Aniston przyjechała do Tangeru na wakacje. Wpadła w oko Hasanowi, a Hasan wpadł w oko Lady Aniston. Po czterech latach ożenił się z nią i wyjechał do Wielkiej Brytanii, do Londynu. Pracował jako ogrodnik, zmywał naczynia, ale w gruncie rzeczy był na utrzymaniu Brytyjki i to był błąd. Hasan czuł się w Londynie coraz gorzej, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Miłość do Lady Aniston na obczyźnie okazała się trudniejsza niż w Maroku, Hasan zdawał sobie coraz bardziej sprawę, że Lady Aniston już go nie kocha. A Lady Aniston coraz bardziej zdawałą sobie sprawę, że nie kocha Hasana. Pewnego dnia wróciła w nocy pijana. Był ramadan, a ona chciała się z nim całować, mając alkohol na ustach. A jak pijesz alkohol w Ramadanie, nawet jak go dotkniesz ustami  – mówi Hasan – to znaczy, że ten alkohol zostaje ci w ustach przez czterdzieści dni, więc przez czterdzieści dni za karę boską nie możesz nic jeść. Gdy Lady Aniston kładzie się na Hasanie i próbuje podzielić się z nim namiętnością, Hasan uderza ją w twarz. Kobieta dzwoni na policję. Gdy przyjeżdża policja Hasan mówi, że to jego żona. Policja na to, że żonę to on miał w Maroku, a tutaj to tylko – a może aż – Lady Aniston i nikt więcej. Tak kończy się europejska miłość Hasana. Hasan wraca do Maroka, a Lady Aniston zostaje w Wielkiej Brytanii i słuch po niej ginie.   

Dziś Marokańczyk ma w sobie wiele goryczy, choć wygląda na człowieka spełnionego. Ma żonę w Szafszawan i dwójkę zdrowych dzieci. Hasan opowiada o Maroku i Tangerze, o sąsiadującym z parkiem Mendoubia wielkim targu Grand Socco. Mówi, że król Muhammad VI usunął targ, bo chciał aby Tanger był bardziej nowoczesny i przyjazny dla samochodów. Gdy wtrącam, że mimo wszystko jest tutaj dużo zieleni, odpowiada, że zieleń jest dla bezrobotnych mieszkańców, żeby mieli gdzie spędzać czas skoro nie mogą pracować. Hasan dodaje: - Tangerczycy, habibi, są jak te wszędobylskie koty. Chodzą dumnie, choć nie mogą znaleźć sobie miejsca. Szukają wykwintności, ale jedzą rybie głowy na kolację. Kotom jednak czasem turyści rzucają coś do jedzenia. Hasan kocha jednak ojczyznę. Kocha Szafszawan i kocha także Tanger, choć nieodłącznie kojarzy mu się z  Lady Aniston. Każdego następnego dnia spotykamy go niemalże w tym samym miejscu, leżącego na jednym z pagórków w Ogrodach Mendoubia, raz śpiącego, raz z kifem w ustach, patrzącego z zadumą w niebo.

Jeszcze na koniec rozmowy Hasan poleca, żebyśmy poszli do Cafe Hafa, położonej wzdłuż klifu, wychodzącej wprost na wybrzeże i Zatokę Tangerską kawiarni, skądinąd ulubionej kawiarni Paula Bowlesa. Idziemy tam kolejnego dnia z Kasby. Cafe Hafa nie robi jednak na mnie wrażenia, choć widok z niej urokliwy, a herbata miętowa smaczna. Mieszanka tubylców i turystów, kakofonia muzyki z przenośnych głośników, ciężki zapach kifu w powietrzu, ustawiczny brak miejsca i leniwego spokoju, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, zdecydowanie mnie nie urzeka. Kolejny punkt na literackiej mapie gdzie tajemnicy Tangeru nie odkryję. Podobnie jak nie odkryłem jej także w innej kawiarni osławionej z podróży zachodnich literatów, hołubionej przez Trumana Capotego Gran Cafe de Paris przy rondzie Place de France, która była chyba jeszcze mniej marokańska niż Cafe Central i wspomniana Cafe Hafa. W Gran Cafe de Paris było więcej turystów niż tubylców (dopiero wychodząc dostrzegłem, że kawiarnia ma oddzielne wejście z drugiej strony ulicy, a przestrzeń z tamtej strony była skromniejsza i nieturystyczna). Skórzane brązowe fotele mające sprawiać wrażenie przepychu, lokalni kelnerzy mówiący sztucznie perfekcyjnym francuskim, nażelowany barman pucujący ściereczką granitowe płytki przy barowej kolumnie i grupa czterech młodych turystek z Polski, głośniejszych od dwójki rodowitych Marokańczyków rozmawiających przy sąsiednim stoliku. To nie mogła być kawiarnia z prawdziwego marokańskiego zdarzenia!


Tajemnicy wyjątkowości Tangeru szukałem też przy okazji wycieczki do wapiennych Grot Herkulesa, jednego z „must have” tangerskich wycieczek, które to Groty będą mi się kojarzyły jednak głównie z krzykliwymi turystami z Azji, przeciskającymi się przez siebie łokciami, żeby uchwycić jak najlepszy kadr i zrobić jak najkorzystniejsze selfie, w miejscu, które jest fotografowane od niepamiętnych czasów i figuruje we wszystkich tradycyjnych przewodnikach po Tangerze. Wypad za miasto do wspomnianej atrakcji turystyczno-archeologicznej uratowała tylko ciągnąca się od cypla Cap Spartel piaszczysta plaża Achakkar, gdzie kiedyś imprezy dla przyjaciół wyprawiał brytyjski kostiumograf Cecil Beaton, a w której można się zakochać od pierwszego wejrzenia, z piaskiem niejednorodnym jak cały Tanger i Maroko, trochę białym, trochę brązowym, a miejscami nawet czerwonym, którą jednak również dotknął już duch nowoczesnej turystyki, w postaci przebiegających nią co jakiś czas rekreacyjnych wycieczek na wielbłądach.   

Na spacerze u króla 

W drodze do Cap Spartel, po wyjeździe z medyny, mijając dzielnicę Marszan, gdzie kiedyś stały duże wille w stylu hiszpańskim, a teraz, wraz z wzniesieniem przy Route de la Veille Montagne, stanowi ona miejsce do życia klasy średniej, kierując się dalej na północ w kierunku plaży Merkala (najbardziej urokliwej części plaży miejskiej miasta - czystej, nieskalanej turystycznie, z falami obijającymi się o klif jak grzywa konia o grzbiet podczas cwału), stoi Stara Góra. To kolejne miejsce z literackiego przewodnika, który nakreślam sobie przed wyjazdem, Stara Góra była bowiem pierwszym miejscem zamieszkania w Tangerze Paula Bowlesa, który ze wszystkich zagranicznych literatów spędził tam najwięcej czasu, bo ponad pięćdziesiąt lat aż do samej śmierci. Stara Góra, mająca raptem jakieś trzysta metrów wysokości, ale dumnie piętrząca się nad miastem, w dawnych czasach służyła za bazę marokańskiego wojska, później osiedlili się na niej Brytyjczycy i inni przyjezdni, dziś Stara Góra jest dzielnicą przepychu i blichtru, gdzie wciąż mieszka wielu zagranicznych krezusów, ale także najbogatsi mieszkańcy Maroka i duża część świty samego króla Muhammada VI…


Centralnym i najbardziej pokazowym punktem góry jest wystawna willa na Starej Górze, Willa Josephine, która kiedyś była siedzibą sułtanów, później letnią rezydencją paszy Marrakeszu Thamiego El Glaouiego, a później stałą się prestiżowym hotelem w stylu kolonialnym, mającym obecnie tylko dziesięć pokoi dla najbardziej znamienitych i zasobnych w gotówkę gości z pierwszego świata. Jakże to inny krajobraz niż krajobraz medyny! Kolejne wille, jeszcze przed wspomnianą Willą Josephine, wyrastają między drzewami eukaliptusowymi, sosnami, cyprysami, jak dopracowane do szczegółu hologramy. Podążając brukowanymi zadbanymi uliczkami, mijając wysokie metalowe zdobione bramy wzniesione na pagórkowatym terenie, można poczuć się jak na wzgórzach Hollywood. Ten hollywoodzki krajobraz psuje jednak fakt, że co jakiś czas na dróżkach Starej Góry napotykamy obdrapane drewniane budki najczęściej z pojedynczym znudzonym ochroniarzem w wypłowiałym od słońca mundurze. W pewnym momencie wspomnianych stróżówek robi się więcej, a ochroniarze ustępują miejsca jeszcze bardziej znudzonym wojskowym. Kilkadziesiąt kroków dalej i następna budka, tym razem ze śpiącym w niej żołnierzem, który w jednej chwili podnosi się na równe nogi jak wyskakujący z prezentu niespodzianki klaun na sprężynce chwytając jednocześnie za broń. Przez chwilę następuje cisza, po czym żołnierz przecierając oczy trzęsącym się głosem mówi: - Nie, tu nie można wejść! Po czym, na nasze przeprosiny, dopowiada usprawiedliwiająco: - Monsieur, to jest miejsce prywatne, desole monsieur, ale nie można tu wejść... 

Na wojskowym mundurze ma plamę wielkości jeziora i obtarte nogawki. Sprawia wrażenie zaskoczonego, ale pozuje na opanowanego. Gdy wracamy, na całej górze zaczyna rozbrzmiewać kakofoniczny dźwięk krótkofalówek, a przed nami jak w grze komputerowej z różnych stron drogi wyrastają kolejni wojskowi i odprowadzają nas zaniepokojonym i pełnym napięcia wzrokiem. Jak się później okazuje, zbudzony żołnierz należy do gwardii króla Muhammada VI, a my przez kilkanaście minut przemierzaliśmy teren dla zwykłego śmiertelnika niedostępny będący częścią posiadłości najważniejszych państwowych dostojników, a kto wie, może i najważniejszego Marokańczyka w kraju… Nad Starą Górą tymczasem zaczęło zachodzić słońce.  

W sidłach pająka, czyli pożegnanie z medyną 

Kolejny dzień w Tangerze i znów ciasne uliczki medyny, które po zmroku stają się jeszcze bardziej tajemnicze i zawiłe. Jeszcze wczoraj, z drugiej strony kasby, od Petit Socco, dotarliśmy do hostelu bez pomocy mapy, ale dziś medyna znów pokazuje nam miejsce w szeregu. Tym bardziej, że do tej pory poznawaliśmy często drogę po sklepikach i wystawianym na nich jedzeniu i bibelotach, a teraz pora już późna i nie ma do czego się odnieść. Gdy podążamy ciemnymi zakamarkami medyny próbując odróżnić główniejsze uliczki od ślepych zaułków z jednego z nich wychodzi nam naprzeciwko mężczyzna w brązowej galabiji i proponuje, najpierw po hiszpańsku, a później po francusku, że zaprowadzi nas tam, gdzie tylko będziemy chcieli - pokaże nam całą medynę, a może i całe miasto. Odmawiamy, ale to nie wystarczy.

Arab wciąż niemal bezszelestnie podąża za nami, niczym biała zjawa w mrocznej scenerii rodem z niskobudżetowego horroru, co raz wypowiadając w naszą stronę niskim głosem: „wrong way”, „calle cerrada”, „Kasba a droite”, „Ou vas tu?”.  Po drodze mijamy jeszcze kilku innych miejscowych opryszków, wśród których także wzbudzamy karykaturalne zainteresowanie i którzy również zwracają się do nas, choć po cichu, jakby głosem suflera „hasz” „hasz”, próbując wcisnąć nam choćby pół grama haszyszu za kilka dirhamów.  Jeden z nich, w obdartych spodniach i obcisłej bluzce, dołącza do mężczyzny w galabiji i przez dłuższą chwilę towarzyszy nam w drodze. Odgłosy naszych kroków łączą się z odgłosem szczęku rybich pozostałości gryzionych przez okoliczne koty. W powietrzu czuć woń będącą mieszanką kanalizacji, uryny i ostrych przypraw. My tymczasem, udając, że znamy drogę, pewnym krokiem próbujemy znaleźć właściwą uliczkę, co i raz jednak wchodząc w ślepy zaułek, niczym oszołomione muchy zaplątane w sidła pająka, co nieustępliwy Arab skrzętnie wykorzystuje dopowiadając co chwila : „impasse”, „callejon sin salida”, ślepy zaułek, koniec gry. Wreszcie - znajoma uliczka, to musi być tutaj, i tak rzeczywiście jest. Gdy otwieramy wejściowe kraty do hostelu, natrętny przewodnik próbuje wymusić od nas zapłatę. Moje stanowcze “leaa” a później “emszi”, co po arabsku oznacza” , “nie” i “odejdź”  skutkuje - powoli się oddala. Gdy wchodzimy do domu, czujemy się jakbyśmy opuścili jeden z kręgów dantejskiego piekła a pozorne wrażenie oswojenia z miastem ustępuje miejsca poczuciu niepewności i odrzucenia. Gdy już myślisz, że poznałeś miasto i poczułeś się w nim pewnie, wystarczy wejść w złą uliczkę i cała logiczna układanka psuje się jak domek z kart. Trzeba wyjść ze ślepego zaułka, znaleźć odpowiedni kierunek i po raz kolejny skrzętnie budować swoją drogę, odtwarzając na nowo obraz miasta, jego twarz. Może to jednak tutaj, w tym nieskończonym procesie poznawczym, tkwi ukryta siła przyciągania tego miejsca?


Światy Tangeru 

Ale Tanger nie ma jednej twarzy, nie ma jednego Tangeru. Pisał Bowles: “Wyobraźnia jest rzeczą absolutnie podstawową, gdy chcemy rozkoszować się spacerami po Tangerze, w którym wszystkie szczegóły napotkane przez nasze oczy nie są tak naprawdę tym, czym się zdają. Są jedynie pewnego rodzaju odnośnikami w wielkim systemie pokrywających się, a zarazem tak od siebie odległych światów. Światów, które tworzą Tanger”.

Ostatniego dnia podróży przenieśliśmy się do kolejnego wymiaru rzeczywistości miasta, położonego bliżej dworca kolejowego Tanger-Ville, skąd mieliśmy wyruszyć do Marrakeszu. Tanger wschodni, zwany dzielnicą europejską, która powstała po drugiej wojnie światowej, skupiony wokół ulicy Bulwar Muhhameda VI, biegnącej niemal równolegle do Bulwaru Pasteura i miejskiej plaży to kolejne oblicze Tangeru zupełnie nieprzystające do poprzedniego. Po wyjściu z medyny, można odnieść wrażenie jakby w dziesięć minut pieszo odbyło się drogę z przeszłości w przyszłość. Jest to wrażenie dosłowne, bo podczas wspomnianej drogi mijamy przebudowywaną marinę, a na okalającym plac budowy płocie widnieją bilbordy z planem zagospodarowania terenu, które stanowią kolaż najnowocześniejszych budynków i ubranych wyłącznie po europejsku ludzi. Przy Bulwarze Muhammada VI kompleksy wieżowców, europejskie sklepy i banki. Przy Zatoce plaża miejska - wielu turystów, jeszcze więcej śmieci. Kolorowe krzesełka ogrodowe z parasolem na grubej plastikowej rączce płatne dziesięć dirhamów od godziny.  Młodociani chłopcy oferujący przejazd końmi bądź wielbłądem za dirhamów piętnaście. Za wieżowcami sieć europejskich sklepów i drogie samochody na parkingu. Przy hotelu Carrefour, Pizza Hut, Massimo Dutti, Zara. 

Siedzimy tymczasem na plaży i patrzymy za Zatokę. Fale niespokojne, w Tangerze zmienia się pogoda. Jak prawie nigdy tutaj o tej porze roku zaszło właśnie słońce. Patrzę w kierunku medyny, która z perspektywy miejskiej plaży wygląda jak fatamorgana. Teraz dochodzą z niej nawoływania muezina, których przy Bulwarze Muhammada VI, na miejskiej plaży, dosłyszeć nie sposób. Spoglądam na medynę, chwilę później na Paulinę wczytującą się w "Pod osłoną nieba" Paula Bowlesa, i machinalnie kieruję myśli na Lady Aniston. Czy wspomina czasami Hasana? Czy wspomina Tanger i Maroko? Czy tangerska miłość Lady Aniston to efekt zauroczenia Hasanem, a może jednak tylko tym przedziwnym miastem? I wreszcie: Czy byty takie jak dziwaczny i heterogeniczny Tanger oraz romantyczna i zaborcza Lady Aniston da się w ogóle połączyć? Myślę, patrząc na ciężkie chmury nad Zatoką od strony plaży, a tymczasem na tangerską scenę wchodzi Jonny Winter z opowiadania Capotego, która pyta przekonująco: “Ale czy sam tego nie kochasz? Budzić się rano, wiedzieć, że jest się tutaj i że zawsze można być sobą, nigdy kimś kto nie jest nami? I zawsze mieć kwiaty, spoglądać z okna i widzieć, jak wzgórza ciemnieją, a w porcie zapalają się światła? Nie kochasz tego także?”. Raz jeszcze patrzę na medynę, nad którą, o dziwo, zaczyna wychodzić słońce.  





Cytaty pochodzą z książek:

Paul Bowles, Podróże. Pisma zebrane 1950-1993, Warszawa 2014.

Pau Bowles, Bez ustanku. Autobiografia, Warszawa 2014.

Truman Capote, Psy szczekają, Warszawa 1982.