"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

środa, 29 sierpnia 2012

Krótka rzecz o urodzie, pięknie i wdzięku


Ostatnio ktoś powiedział mi: ona jest piękna. Myślę sobie: ona nie jest piękna, ona jest ładna.

Później: Być ładnym to nie to samo, co być pięknym. Nawet pomijając samą wagę obu słów - pierwszego bardziej potocznego, drugiego bardziej dystyngowanego.

Bycie ładnym jest masowe, podczas gdy bycie pięknym - indywidualne, trudne do podrobienia. Być ładnym to dostosować się do proporcji, do kanonu czasów. Być pięknym to przełamać te proporcje, przełamać kanon, w sposób wyjątkowy i właśnie - indywidualny.

Piękno jest indywidualne, nie do podrobienia, przez to zachwyca i wyzwala pożądanie. Zwykła uroda również wyzwala pożądanie lecz rzadziej zachwyca.

(i zdecydowanie trudniej ją opisać, bo nie jest charakterystyczna) 

A w ogóle, grunt to mieć wdzięk. Czytam "Oswajanie świata" Nicolasa Bouviera i wśród wielu świetnych myśli uderza mnie jedno zdanie zaczerpnięte z La Fontaine'a: "Wdzięk piękniejszy jeszcze niż uroda". Bardzo trafne.



a tutaj piękno w całej okazałości :-)

niedziela, 26 sierpnia 2012

Cicha wojna, którą świat się nie interesuje


Jest na świecie wiele takich miejsc, które pojawiają się w naszej świadomości jak meteory - niespodziewanie rozpalając wyobraźnię i szybko kończąc swój żywot w pamięci. Dowiadujemy się o nich z przekazów innych, z książek, zdjęć czy mass mediów. Zwykle zostają zapamiętane, ponieważ wiążą się z czymś złym, rzadziej z czymś dobrym. Na przykład gdyby ktoś rozpowiadał swoim znajomym, że w miejscowości X dwa tygodnie temu mąż zabił żonę, a w miejscowości Y urodziły się trojaczki - większość chciałaby podzielić się dalej informacją z miejscowości X o zabójstwie. Gdyby w jakimś telewizyjnym paśmie informacyjnym znalazły się dwa hipotetyczne materiały - pierwszy o rozwijającej się turystyce w rejonie wodospadów Wiktorii na rzece Zambezi w Zimbabwe i drugi - o zamachu bombowym w sąsiadującej Republice Południowej Afryki, statystycznie więcej Europejczyków wbiłoby sobie do głowy na czas dłuższy właśnie zamach i z tego materiału zapamiętałoby więcej szczegółów, także tych dotyczących miejsca. 

W latach dziewięćdziesiątych i na początku nowego tysiąclecia w oko świata wpadł dwukrotnie Kaukaz. Głównie Czeczenia. Tamtejsi górale zamarzyli sobie niezależność od Rosji, zapragnęli niepodległości. W 1994 roku - rozpoczęła się pierwsza wojna czeczeńska. W 1999 - druga. Ich niepodległościowe dążenia spaliły jednak na panewce. Podobnie jak próba utworzenia państwa islamskiego w Dagestanie. W wojnach z Rosją Czeczenia poniosła olbrzymie straty - i ludzkie i terytorialne. Kraj został doszczętnie zniszczony. Po miastach nie został kamień na kamieniu. Dziś formalnie Czeczenia, podobnie jak Dagestan czy Inguszetia, są częścią Federacji Rosyjskiej i nikt nie uznaje ich niepodległości. Autonomicznymi republikami rządzą de facto rosyjscy urzędnicy i policja, a separatyści wciąż stawiają opór i dążą do uniezależnienia kraju od nieproszonych gospodarzy. 

Dlatego niezorientowanych mogły zdziwić wyniki wyborów prezydenckich w Czeczenii w marcu tego roku. Władymir Putin otrzymał w nich 99.7 procent głosów przy prawie stuprocentowej frekwencji. Problem jest jednak taki, że Czeczeńcy tak naprawdę nie głosowali, a wyniki wymalowały rosyjskie elity urzędowe, które sprawują formalną władzę nad republiką. Układ jest prosty - urzędnicy dostają olbrzymie pieniądze od Putina do zagospodarowania wedle potrzeb, Kreml nie rozlicza ich z żadnego rubla, ale w zamian mają tak przeprowadzać wybory, żeby zwycięstwo wodza było przekonujące i uznawane za uczciwe. Czeczeńskie komisje wyborcze mają o tyle prościej, że zainteresowanie głosowaniem przez Czeczenów jest znikome, a właściwie nie ma go wcale. Czeczeńcy nie uważają Moskwy, więc nie interesują ich wybory przez nią organizowane. Nie chcą wybierać w warunkach Federacji, z której chcą wystąpić. Jedyną furtką do niepodległości wciąż jest dla nich wojna. Ale wojny na razie nie ma, choć na Kaukazie Północnym znów jest coraz bardziej niespokojnie.



Jednak świat już o Kaukazie zapomniał. Wyjechały kamery, wyjechały mikrofony, wyjechały aparaty. Umarło więc życie, problemy, ludzkie tragedie. Teraz patrzy się na Syrię, na Libię. Tymczasem na Kaukazie ciągle trwa wojna. I to nie tylko w Czeczenii, ale także w sąsiadującej republice Dagestanu. Choć jest to wojna bardziej sekretna i bardziej kontrolowana.

Jeśli już pojawiają się w mediach informacje o niespokojnych republikach na południe Moskwy - o Czeczenii, Dagestanie czy Inguszetii, to zwykle dotyczą one zamachów samobójczych, które nasiliły się w ostatnich miesiącach. W maju w stolicy Dagestanu Machaczkale, zginęło 14 osób, a 87 zostało rannych w dwóch potężnych wybuchach. Wcześniej, w marcu, zginęło 5 policjantów, gdy kobieta-zamachowiec wysadziła się na posterunku policji. Niedawno cudem uniknął śmierci prokurator Machaczkały, na którego zastawiono pułapkę z trotylu, a w stolicy Czeczenii Groznym w zamachu bombowym śmierć poniosło 4 rosyjskich żołnierzy. W poprzednim roku łącznie na Kaukazie zginęło 254 rosyjskich policjantów - to dla przykładu więcej, niż Ameryka straciła żołnierzy podczas wojny w Afganistanie. Kaukaz ciągle jest niespokojny, a policja i urzędnicy rosyjscy działają na tamtejszych jak płachta na byka. 

Szczególnie Dagestańczycy zarzucają ostatnio Rosjanom uprowadzenia, prześladowania i tortury. Przede wszystkim mówią: Rosjanie łamią prawa człowieka. Dwa miesiące temu, na ulice Machaczkały wybiegł tłum rozwścieczonych kobiet w hidżabach. Krzyczały w niebogłosy, żeby Rosjanie wydali ich mężów i synów, których mieliby więzić w piwnicach i poddawać najwymyślniejszym torturom. - Jesteście od gotowania zup swoim mężom, więc wracajcie do domów, zróbcie te zupy i czekajcie na ich powrót – odpowiedział szef posterunku policji krzyczącym kobietom. Jak utrzymuje Zhanna Ismaiłowa, członkowie Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) uprowadzili jej dwóch synów. Mieli napaść ich w pracy, zawiązać im oczy, wrzucić do samochodu i wywieźć. Jednego, Asłana, uwolnili po dwóch dniach. Zhanna pokazywała później zdjęcia z telefonu komórkowego, gdzie było widać rany jej syna, między innymi stopy spalone w wyniku wstrząsów elektrycznych. Drugiego syna, Abdurakhmana, do tej pory nie odzyskała. Takie historie w kraju opowiada się coraz częściej. Warto też podkreślić, że nigdy wcześniej kobiety w hidżabach nie protestowały - nie miały do tego ani praw, ani odwagi. Wydarzenie w Machaczkale było więc bezprecedensowe. Zresztą kobiety na Kaukazie są ostatnimi czasy coraz bardziej widoczne. Wiele z nich ciągle nie może powetować sobie straty bliskich im mężczyzn, którzy zginęli w walkach partyzanckich ze służbami federalnymi. Coraz więcej jest takich, które wychodzą za islamskich bojówkarzy, tylko po to, żeby pomścić synów i mężów. Zwykle wysadzają się w tym celu w powietrze. Zaczęto je już nawet określać mianem „czarnych wdów”.  

„Czarne wdowy”, podobnie jak inni bojówkarze, nie wyzwolą jednak swojego kraju spod władzy rosyjskich elit urzędniczych, a okrutnym sposobem walki o swoje, dają tylko kolejny argument Rosji w walce z separatystami, w tej chwili głównie Salafitami. Z jednej strony ruch oporu nie jest na tyle silny, żeby zainteresować świat i zmusić go do spojrzenia na ręce Putinowi, z drugiej strony - nawet jeśliby świat zacząłby oskarżać Putina o łamanie praw człowieka, ten miałby bardzo mocne uzasadnienie w postaci walki z terroryzmem jakiego kobiety z Dagestanu, a bojówkarze z Kaukazu w ogóle, się przecież dopuszczają. Strzelając sobie przy tym w stopę i sprowadzając własne racje do kategorii szaleńczych głosów, którym mało kto wierzy i będzie wierzył, nawet jeśli są prawdziwe.

Rosja prowadzi więc na Kaukazie sekretną wojnę. I wydaje się, że na razie nic się nie zmieni, bo gdyby nawet chciała do walki zaangażować armię, na razie nie ma ku temu wystarczających powodów. Wcześniej, Rosjanie mieli takie wytłumaczenie w postaci niezwykle barwnych postaci i okrutnych wojowników - Szamira Basajewa, Emira Al Chattaba, czy Salmana Radujewa. Wojciech Jagielski powiedział kiedyś mądrze, że gdyby w tamtym czasie bojówkarzy tych nie poznał świat, Rosja musiałaby ich sama wymyśleć. Po to, żeby dwie krwawe rzeźnie urządzone Czeczenom, jedne z najgorszych, jakich świat dopuścił się po drugiej wojnie światowej, wytłumaczyć słowami nie do podważenia - że walczy się z terroryzmem. Z szaleńcami, którzy sieją popłoch wśród ludności cywilnej.  

W efekcie Rosja i republiki kaukaskie znajdują się obecnie w stanie cichej wojny. Rosja prowadzi sekretną politykę zmierzającą do podtrzymywania w Czeczenii, Dagestanie czy Inguszetii formalnej władzy - administracyjnej i politycznej - łamiąc prawa człowieka i starając się wytrzebić bojówkarzy bez rozgłosu. Natomiast republiki nie mają na tyle siły, żeby znów spróbować walki zbrojnej, nie mają na tyle swobody obywatelskiej, żeby wzmocnić autonomię drogą prawa politycznego i przede wszystkim nie są na tyle wspaniałomyślne i obojętne, żeby Rosję traktować inaczej niż w kategoriach mordercy, wrogów narodu i przede wszystkim wrogów wolności.  

Ale gdy Czeczeni czy Dagestańczycy podniosą się z kolan, gdy ich miasteczka i wsie zostaną odbudowane, gdy nowe pokolenie dorośnie do pojęcia ojczyzny, a gdzieś daleko w górach Kaukazu pojawi się nowy Basajew albo Al Chattab, świat znów może dowiedzieć się o istnieniu tych niespokojnych republik. I znowu zacznie kojarzyć Kaukaz z czymś złym, choć z pewnością mógłby on aspirować do miana najpiękniejszego terytorialnie zakątka na Ziemi. 



  



Pracowici czy leniwi?


Nie wiem skąd się biorą te wszystkie głosy, że jesteśmy pracowitym narodem, że lubimy pracować, że pracujemy długo i tak dalej. Przykład: tutaj. Jeśli tak jest, to pewnie wynika to z przymusu, a nie z chęci do pracy. Obserwując to, co dzieje się wokół mnie - odnoszę inne wrażenie. Że Polacy to bardziej lenie, niż pracoholicy. 
 
Ciągle się gdzieś słyszy: - Jeszcze tylko tydzień i idę na urlop, pieprzę to. - Poszedłem do lekarza i mu mówię, że mnie kręgosłup boli. I że mnie będzie bolał do końca sierpnia. No i dostałem zwolnienie do września. Sobie odpocznę. - Szefowa chciała, żebym przyszła do roboty we wtorek. A ja chciałam wtorek wolny, bo w środę czerwona kartka, więc bym poleżała dwa dni. Itd, itp. Albo te wszystkie wyliczania długich weekendów, sposobów na kilka dni więcej wolnego. Kreślenie, kombinowanie... Jak to zrobić, żeby dostać dwa dni więcej! Co zrobić, żeby wykiwać szefa. Jak przedłużyć L4. Jak to, jak tamto - byleby się nie narobić.

Bardzo szanuję czas wolny, ale strasznie mnie wkurza takie podejście. Można by czasem sądzić, że głównym dążeniem narodu, jest dążenie do nie pracowania. A gdy to się uda - poczucie prywatnego spełnienia. Rozumiem, że ktoś może nie być zadowolony ze swojej pracy, że ktoś może być fizycznie czy psychicznie - przepracowany. Ale, gdy niechęć do pracy przybiera formę dążenia do ucieczki, jest jej zaprzeczeniem - powinno się poszukać czegoś nowego. Spełnienie powinno się wiązać nie z jałowym odpoczynkiem, ale z dążeniem do czegoś,  ze stawianiem celów, z samorealizacją. Odpoczynek nie służy za samorealizację, zaś bez samorealizacji człowiek gnije, kaputnieje. Praca uszlachetnia i to prawda. Oczywiście odpoczynek też może uszlachetniać, ale gdy jest odpoczynkiem od czegoś, a nie przed czymś. Mało jest rzeczy bardziej satysfakcjonujących, niż odpoczynek po dniu, w którym masz poczucie, że dałeś z siebie wszystko. 



niedziela, 19 sierpnia 2012

Czy następuje demonizacja kobiecości? [esej]

Na świecie furorę robi powieść erotyczna, a właściwie romansidło: „50 odcieni szarości” ("Fifty Shades of Grey"). Książkę, napisaną przez gospodynię domową z Londynu Erikę Leonard, kupiło już ponad milion osób i powstały jej kolejne dwie części. Ludzie biją się o egzemplarze w księgarniach. Sklep internetowy Amazon ogłosił, że to najlepiej sprzedający się audiobook w historii. Właściciel jednego z hoteli w północno-zachodniej Anglii pierwszym tomem „Fifty Shades of Grey” zastąpił Biblię, która leżała wcześniej przy nocnych stolikach gości. 

Mechanizm książki jest banalny. Młoda studentka literatury, dziewica, poznaje starszego biznesmena, który wprowadza ją w świat seksu. Seksu takiego, jaki kreuje współczesna kultura popularna - opartego na funkcjonalizmie ciała, bezwstydnego, efektownego, nierzadko z wykorzystaniem technik BDSM. Wyzywanie, poniżanie,  sprawianie bólu - jako środki służące spełnieniu, rozładowaniu pożądania.  To wszystko tworzy oś książki, napędza akcję.

Zamysł autorki był prosty - oddać słowami to, co do tej pory przyciągało obrazem, co było traktowane jak odwieczne tabu. Coraz bardziej roznegliżowane, ale jednak tabu. I co, jak w przypadku technik BDSM, nie do końca wydaje się normalne.  Pomysł wypalił.  Największy powód sukcesu Eriki Leonard nazywa się jednak - wyobraźnia. Okazało się, że wyobrażenie sobie sceny seksu z użyciem kajdanek i biczy, przy wspomaganiu słów, może być o wiele większym doznaniem niż zobaczenie takiej sceny na fotografii czy w filmie. Ludzie sięgają po książkę, żeby sobie wyobrazić. A wyobrazić można sobie więcej, wyobrazić można sobie wszędzie. Na przykład w autobusie - gdzie zobaczyć, już by nie wypadało. 

Sukces „50 odcieni szarości” mówi coś o współczesnej seksualności w kulturze zachodu, a także - ponieważ główną bohaterką jest kobieta - o wizerunku i roli kobiety jako ambasadorki seksu jako takiego. W wieku 18 albo 19 lat, napisałem do jakiejś gazety krótki esej. Choć wówczas świat nie znał jeszcze historii studentki Anastazji Steele, tekst poniekąd wyjaśnia przyczyny sukcesu książki. 


***

Ostatnio widziałem w telewizji film dokumentalny „Sfilmować pożądanie” francuskiej reżyserki Marie Mandy. A właściwie ostatnie pół godziny filmu, bo jak zawsze, na to, co warte obejrzenia, musiałem natknąć się przypadkiem i za późno. Reżyserka żali się, że kino zostało zdominowane przez mężczyzn, którzy wyznaczają standardy seksualności i przedstawiają kobiety jak przedmioty służące do osiągania chwilowej podniety. 

Marie Mandy zastanawia się więc w gruncie rzeczy -  jak kobiecość ma się do dzisiejszego świata. I dlaczego, kobieta z natury piękna, nie jest pożądliwą, i odwrotnie. Marie widzi cywilizację jako swoiste zombie, które żywi się wartościami tradycyjnymi, przez co dokonuje stopniowego odczłowieczenia jednostki, po to, by samo stało się silniejsze i bardziej niezależne. Kultura, jej wizualizacja, coraz częściej deprecjonuje kobiecość, techniką fotograficznego obrazu sprowadzając ją do dwóch wymiarów, gdzie pożądanie jest oparte na czystym funkcjonalizmie ciała. Funkcjonaliźmie, który jest przebrzmiały, bo nie czerpie tylko z natury człowieka, z jego seksualności naddanej, ale potrzebuje wymyślnych narzędzi, żeby zostać zauważonym. Można powiedzieć, że dokonuje się obecnie pewien rodzaj demonizacji kobiecości. Potrzeba specjalnych technik, żeby wzbudzić, pokazać kobiecość, a raczej wywołać jej złego ducha. 

Playboye, hustlery i catsy mówią jednym głosem. Funkcjonalizm ciała jest tu połączony z jego doraźnością, efemerycznością. Kobiety przedstawiane na zdjęciach to najczęściej fantomy, wyzute z emocji, które robią wszystko, żeby ukryć swą pozorną nieżywotność. Największą furorę robią w tych magazynach panie, które w stu sześćdziesięciu trzech pozach próbują na zdjęciu się zabić, połykając noże, dusząc się psim kagańcem, ucinając sobie piłą rękę, nogę, kawałek pośladka, czy wsadzając sobie tę piłę do przełyku. To jest w cenie i to napędza orgazmy. To swego rodzaju monstrualizacja kobiecości, która dokonuje się przy wykorzystaniu dobrodziejstw kultury.

Wróćmy do filmu Marie Mandy. Marie Mandy wyraźnie przeszkadza to, że kobieta w filmie często musi dostosowywać się do męskich koncepcji seksualności, stąd  bohaterkami jej filmu są kobiety, które tworzą tzw. kino kobiece. Kino kobiece, w którym kobieta przede wszystkim - nie ulega tak szybko jak w kinie męskim władzy i potrzebom mężczyzny. Agnes Varda, Mira Nair, czy Jane Campion starają się pokazać kobiecość poprzez jej tajemnicę, jednocześnie odkrywając seksualność mężczyzny. Oczywiście dla mężczyzny-wzrokowca to koszmar patrzeć na scenę seksu, w  której kobieta, i to wyraźnie atrakcyjna, ubrana w gruby sweter, leginsy i spódnicę, ściąga przez pół godziny z faceta podkoszulek, a przez kolejne pół godziny zdejmuje mu majtki, bo pokazać całemu światu jego męskość. Dopiero później powolutku rozbiera się, otwiera się przed mężczyzną. Ale mimo to, kobieta z filmu Marie Mandy jest niezwykle pociągająca, wzmaga pożądanie, wytwarza napięcie. Jej kobiecość jest umiejętnie rozszyfrowywana, a  nie podawana na tacy w postaci gotowego dania a’la labia majora. Poprzez to scena ta nabiera kolorytu, jest po prostu bardziej pociągająca, zmysłowa. Także ze względu na mężczyznę, który odgrywa w niej rolę nie zwierzęco usposobionego samca, a wprawionego kochanka, z czasów „Ars Amatoria”. 

To nie jest świat filmów pornograficznych, w których spocony kulturysta filcujący na cztery strony świata swoją ofiarę zaskoczony pojawieniem się żony, tłumaczy się z zaistniałej sytuacji (będąc wciąż w swojej kochance): „To nie tak jak myślisz, kotku, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Ona nic nie znaczy.” Kino, które graniczy z obscenicznością, złością ciała, wręcz demonicznością pożądania, gdzie kobieta służy do przyjemnego pozbycia się nadmiaru spermy, smutku, lotnych marzeń - Marie Mandy  i bohaterkom jej filmu jest obce. To kino, gdzie często zamiast femme fatale występuje nie bardziej tragiczny i nieznośny male fatale. To kino, w  którym kobiecość jest młoda, a nie starzeje się pod wpływem kultury i spółkowania ze śmiercią.

Tak. Funkcjonalizm ciała wiąże się także, a nawet wprost,  ze śmiercią, a determinantem pożądania coraz częściej staje się pornograficzność, pewien stopień zepsucia, fetyszyzm, odejście od normy, kanonu.  Najlepszym przekaźnikiem nowych pseudowartości tworzących nową seksualność jest oczywiście technika i cyberprzestrzeń. Technika i cyberprzestrzeń, które kreują nowy rodzaj piękna - piękno, które jest zauważane poprzez odrazę, pokazując ciemną stronę duszy i wykorzystując ją do zarabiania pieniędzy. Istna laterna magica perwersji.

Początków tej mody na demonizację seksualności można by szukać od prawieków. Właściwie w każdym stuleciu pojawiali się ci, którzy byli jej swoistymi wyznawcami, ale byli to zwykle odszczepieńcy - ludzie marginesu, gwałciciele, przestępcy, a nawet starożytni bogowie. Przyjmując, że kultura już od prawieków tworzy pewną rodzaju podwójną spiralę, która styka się w odpowiednich momentach próbując się zamknąć w spójną całość (co jest niemożliwe), można wziąć pod rozwagę jedynie minione stulecie i doszukiwać się początków nowej seksualności w latach trzydziestych. 

A lata trzydzieste to oczywiście radio i kino. Przede wszystkim wybuch zainteresowania kinem niósł za sobą szukanie wzorców postępowania, bo kino było zupełnie czymś pionierskim. Kino działało na masę niczym lep na muchy, tyle że lepiej bo przyciągając nie zabijało, tylko starało się edukować, wychowywać. A masę fascynował ekran, puszczany gdzieś z puszki, w której zamknięte były historie milionów ludzi im podobnych, rzeczywistych. Oczywiście największą furorę robiło kino rozrywkowe, najbardziej powszechne, bo najlepiej się sprzedające. Dlatego w dzisiejszym kinie męskim, jak twierdzi Marie Mandy, widać duży wpływy niemieckiego kina ekspresjonistycznego z lat trzydziestych, czy jeszcze bardziej awangardowego kina exploitation, gdzie głównym środkiem przekazu jest prymityw, wulgarność, niemoralność, połączenie emocji z wszędobylską śmiercią. Schematy te przejęło późniejsze kino neorealizmu i nowej fali, a wszystko dopełniło Hollywood.

Tak więc funkcjonalizm ciała przybiera dziś monstrualną postać, co świetnie widać właśnie w kinie, co stara się także przekazać w swoim filmie Marie Mandy. To oczywiście znak czasu, ale jakże ważny, bo pokazujący niezwykłą spójność duszy z ciałem, jej dualizm. Można by to udowadniać do usranej śmierci , ale na razie nie ma po co, bo nic z tego nie wynika i jest to zjawisko nie do zatrzymania. Dusza jednak nigdy, na przestrzeni wieków, nie była tak uzależniona od ciała, jak teraz. Możliwe, że za kilkaset lat, będzie to znak epoki współczesnej i u jej schyłku ktoś pokusi się o zaklasyfikowanie jej do epoki dualizmu, a na filozofa naszych czasów zostanie wskrzeszony Plotyn z neoplatońską zasadą Jedni i upadku materii. A następną, będzie era, w której pojęcie duszy w ogóle zaniknie, a człowiek , będzie umierał tylko dla świętego spokoju, żeby zrobić miejsce młodszym, piękniejszym, dorodniejszym. Albo w ogóle nie będzie umiał umierać, bo nie będzie potrafił się starzeć, w sensie mentalnym. To będzie powrót do początków dziejów, gdzie silny zdominuje słabego, nie wierząc w duszę, nie znając bólu i cierpienia, mając głęboko w dupie filozofię i martyrologię. I polegając tylko na sztucznej inteligencji - nowym przyszłym wcieleniu człowieka pierwotnego, ów silny dokona samounicestwienia. Ale najpewniej nic takiego się nie stanie i po raz kolejny przyszłość okaże się głupszym dzieckiem teraźniejszości, które trzeba będzie na nowo uczyć chodzić. Szczerze mówiąc, mam to gdzieś. 

W każdym razie reżyserka Marie Mandy dochodzi do wniosku, że seksualność coraz częściej staje się półproduktem kultury i jej przeobrażeń można dokonywać tylko przy użyciu kultury. Marie Mandy wybrała formę, w której czuje się najlepiej. Tworzy filmy dokumentalne, w Polsce w ogóle nieznane i niepokazywane, które nie starają się uciekać od tajemnicy kobiecości, a pokazywać ją od ciekawej i co najgorsze w odczuciu ogółu - oryginalnej strony. 




sobota, 18 sierpnia 2012

Najdłuższe pięć kilometrów na świecie


Kurdyjska panna młoda o imieniu Ete kilkanaście miesięcy temu poślubiła rolnika z Turcji. Wyjechała z rodzinnej wioski Amuda leżącej po stronie syryjskiej - pięć kilometrów dalej - do wioski Yukari leżącej po stronie tureckiej. Opiekuńczej matce i choremu ojcu obiecała, że będzie ich odwiedzać co dwa tygodnie z jedzeniem, herbatą i lekami. I odwiedzała, jeżdżąc z mężem na traktorze przez przejście graniczne w Nusaybin.

W związku z wojną domową, Syria zamknęła i zaminowała przejście w Nusaybin. Ete nie może już odwiedzać swojej wioski i rodziców. Najbliższe otwarte przejście jest 450 kilometrów dalej, więc jeśli Ete chciałaby przedostać się do Amudy musiałaby pokonać jakieś tysiąc kilometrów. Tysiąc kilometrów do wioski położonej w odległości pięciu kilometrów. Starym traktorem jej męża to prawie niemożliwe, wyprawa zajęłaby trzy-cztery miesiące. Ete czeka więc na ponowne otwarcie niebezpiecznej granicy i wypatruje rodzinną Amudę, której zarysy widać z dachu jej tureckiego domu.

Joker powstaje w Denver

Moje krótkie opowiadanie o tragedii w Denver z 20.07.2012:

Jessika Ghawi miała 24 lata i duże miętowe oczy. Pochodziła z San Antonio, ale była daleka od stereotypu młodej dziewczyny z Teksasu, o której marzą kierowcy ciężarówek w drodze do El Paso. Pasją Jessiki, obiecującej dziennikarki sportowej, był hokej. Rok temu przeprowadziła się do Denver w Kolorado, ponieważ dostała pracę w redakcji MH Sports. Odtąd jej drugim domem stało się lodowisko, na którym swoje mecze rozgrywała drużyna NHL Colorado Avalanche. Mama Jessiki ciągle powtarzała, że energię jej córki można porównać tylko z siłą pędzącego w powietrzu krążka do hokeja.

Jessika w czerwcu tego roku pojechała do Toronto - oczywiście na mecz hokeja. Po pracy wybrała się do centrum handlowego Eaton Centre, żeby coś zjeść. Kiedy kupowała sushi w restauracji na pierwszym piętrze galerii była 18.20. Jak napisała później na swoim blogu, w jednej chwili, patrząc na paragon, ogarnęło ją „puste obrzydliwe przeczucie niepokoju”, że zaraz stanie się coś złego. Przeczucie zbliżającej się katastrofy. Jessica wzięła więc jedzenie i szybko wyszła z centrum handlowego. O 18.23 w tej samej restauracji szaleniec zaczął strzelać do ludzi – zabił jedną osobę, pięć innych ranił.

Jessika opisała tę historię na blogu. O tej pory nazywaną ją szczęściarą i porównywano do bohaterów sagi filmowej „Oszukać przeznaczenie”. Jessika śmiała się, że będzie za pieniądze przepowiadać przyszłość.

Rankiem 19 lipca wpisała w kalendarz - „o północy na Batmana, znajdź kogoś, kto z tobą pójdzie”. Tydzień wcześniej cudem udało jej się kupić dwa bilety na premierę filmu „Mroczny Rycerz Powstaje”. I to też nie w samym Denver, a w miasteczku Aurora, pięć mil od miasta. Dzień ułożył się Jessice świetnie. Na film namówiła kolegę, w którym się podkochiwała, Benta Loaka. Bent od czasów szkolnych miał słabość do tych jej zielonych oczu, a Jessika, jak to kobieta, wykorzystywała to z zimną krwią. Najpierw patrzyła się na niego przeszywającym wzrokiem, potem wypowiadała swoje życzenie lub prośbę, a po trzech sekundach bezruchu uśmiechała się szeroko. Udało się i tym razem (choć nie bez trudu, na Tweeterze nadała: - Boże, co za czasy. Żebym musiała namawiać faceta na najnowszy film o Batmanie w moim towarzystwie i to o północy… Masakra jakaś.). Kilka godzin później, redaktor naczelny MH Sports zaprosił ją do siebie na rozmowę i zaproponował nową, lepiej płatną pracę. O 20-tej Jessika wróciła więc do domu cała w skowronkach - teraz jako przyszła gwiazda telewizji, musiała się dobrze ubrać na premierę filmu.

***

Gdy Jessika zaczynała myśleć o tym, co założy na wizytę w kinie - pięć mil dalej w miasteczku Aurora na pierwszym piętrze bloku z czerwonej cegły jej rówieśnik – James Holmes – student neurologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside i Uniwersytetu Kolorado w Denver, połknął dwie tabletki od bólu głowy. Od dłuższego czasu miał problemy ze snem, które teraz, przed tak ważnym zadaniem, bardzo się nasiliły. James nie mógł spać już od dwóch dni, choć wszystko miał już praktycznie zapięte na ostatni guzik. Na kanapie leżały dwa pistolety Glock, strzelba Remington oraz karabin szturmowy AR-15 – o tym ostatnim marzył od dawna, ale udało mu się go kupić dopiero niedawno, bo wcześniej prawo stanu zakazywało posiadania tego typu broni. Oprócz tego w pudełkach blisko wieży hi-fi znajdowało się 6 tysięcy naboi, a sam sprzęt muzyczny podłączony był umiejętnie do ładunków wybuchowych, nad czym James pracował już od stycznia. 

Pokój wyglądał jak rodem z gry komputerowej. Przy oknach i przy wejściu, James zainstalował miny-pułapki, a na ścianie przy szafce naprzeciwko okien wisiał plakat filmu „Soldiers of Misfortune”. Przedstawiał on kilku paintballowców w maskach trzymających markery do gry. Były wycelowane w miejsca, gdzie leżą dwie miny, tak jakby gracze na plakacie wskazywali, gdzie w pokoju Jamesa można zginąć (James zastanawiał się, czy ktoś to w ogóle odkryje). Na dużym biurku leżały słoiki z płynem, który przygotowywał od wielu miesięcy. Miał to być jad - Jad Jokera. Następnego dnia, na konferencji prasowej, gubernator stanu Kolorado ogłosił do kamery, że w mieszkaniu Holmesa znaleziono „jakieś płyny”. 

W przeciwieństwie do Jessiki James już od kilku miesięcy wiedział jak ubierze się na premierę trzeciej części cyklu filmowego o Mrocznym Rycerzu z Gotham. Jokera uwielbiał przede wszystkim dlatego, bo był według niego jedynym stworzeniem, które miało maskę, ale nie miało kilku twarzy. O ludziach myślał zupełnie odwrotnie – że są to istoty, które nie mają masek, ale są hipokrytami i nie można im wierzyć. Rok wcześniej James zafascynował się też inną postacią z Batmana - Bane’em, który w komiksowym cyklu złamał kręgosłup Bruce’owi Waynowi. Ale to Joker - największy wróg Batmana, socjopata z szyderczym uśmiechem, uznany przez amerykański magazyn „Wizard” za największego superprzestępcę w dziejach świata – kilka godzin później miał stać się jego życiowym spełnieniem. Dzień wcześniej przefarbował sobie włosy na czerwono, żeby upodobnić się do swojego idola.

***

Im dłużej żyje się z jakimś postanowieniem, to choć wydawałoby się ono szalone, chce się je zrealizować. Jest jakaś niewidzialna linia, którą kreśli ludzka podświadomość i która decyduje o rzeczach nieodwracalnych. Bywa, że niezadowoleni z życia ludzie wcielają się w role takich, jakimi chcieliby być w oczach innych. Próbują wymyślić siebie na nowo,. Zapominają jednak o najważniejszym – że wymyślając siebie, nie wymyślają własnej rzeczywistości, która coraz bardziej, w ich wyimaginowanym świecie, zaczyna im przeszkadzać. Więc próbują z tą rzeczywistością walczyć. Tak zwykle rodzą się szaleńcy, choć ludzie rzadko potrafią to wytłumaczyć. Podobnie stało się z Jamesem, który również wymyślił siebie, pod postacią Jokera - w świecie, w którym Joker nie mógłby przecież istnieć. Dlatego postanowił z tym światem zawalczyć. W przypadku Jamesa decyzja również była nieodwracalna. Przygotowywał się do tego zadania od półtora roku. Za długo, żeby zapomnieć.

Za blisko, żeby zrozumieć.

Na chwilę przed wyjściem z domu James Holmes włączył trzygodzinną płytę MP3 z muzyką techno. Nie lubił techno, podobnie jak rapu – na co dzień słuchał rocka i country, ale techno wydało mu się najlepsze na tę okoliczność. Wziął pilot do ręki i wcisnął klawisz „Vol +”. Skala na wieży zatrzymała się prawie na wartości maksymalnej, a przygotowującym się do snu sąsiadom z góry i z dołu mocno podskoczyło ciśnienie. 34-letni pracownik lokalnego szpitala,  Zhang Yi, który mieszkał nad Holmesem, a teraz studiował jeszcze skomplikowany rentgen jednego z pacjentów, postanowił, że pod pozorem wyjścia na zewnątrz, przejdzie przez pierwsze piętro i zobaczy, czy muzyka płynie z korytarza (tak się wydawało!) czy z mieszkania. Gdy Yi schodził, ubrany na czarno Holmes, z dwoma plecakami, właśnie opuszczał mieszkanie. Yi przywitał się z nim - Holmes nie odpowiedział mu jednak ani słowem. Mężczyzna zauważył, że sąsiad zostawił lekko uchylone drzwi – „jeżeli ma równie nieuprzejmych współlokatorów jak on sam, to szkoda zachodu, żeby ich prosić o przyciszenie muzyki” – pomyślał, poszedł do siebie na górę, wypił zieloną herbatę, założył stopery na uszy i położył się spać. Niestety, mimo że muzyka Holmesa została stłumiona przez wtyczki do uszu, Yi i tak przewracał się z boku na bok. Upały jakie tego lata dotknęły Amerykę, szczególnie w stanach Zachodu i Środkowego Zachodu, były nie do wytrzymania. 40 stopni w cieniu – temperatura nie do wytrzymania!

Zhang Yi powiedział później policji, że o pierwszej w nocy muzyka w mieszkaniu Holmesa wyłączyła się automatycznie. Gdyby Yi lub któryś z innych sąsiadów wszedł i poruszył pokrętłem od wieży – wyleciałby w powietrze.

***

Gdy James opuszczał mieszkanie, Jessika od dziesięciu minut była już drodze do kina The Cenury 16 w Aurorze. Jechała z Brentem, piękną białą limuzyną Bentley, przy muzyce popularnego w środkowej Ameryce Carlosa Santany. W Publicznym Radiu Kolorado na 90.1 FM leciał właśnie przebój „Put Your Lights On”. 27-letni Brent Lowak pracował jako kierowca limuzyn w San Antonio i lubił szpanować przed dziewczynami drogimi samochodami – tym sposobem chociaż przez chwilę czuł się kimś, podobnie jak kobiety, które woził. Oprócz tego Bent dorabiał też jako mechanik przy Chevroletach i tego wieczoru wrócił z pracy wykończony (wiedział, że tak będzie, dlatego początkowo nie chciał iść z Jessiką na film). W towarzystwie kipiącej dobrym humorem Jessiki czuł jednak, że przybywa mu sił. Właśnie takie kobiety są skarbem mężczyzny, szczególnie po ciężkiej robocie.

- Zobaczysz, to będzie zajebisty film, czytałeś pierwsze recenzje?
- Nie. Ale jak mnie film wgniecie w fotel, to na pewno już z niego nie wyjdę, nie mam siły Jessika.
- Bardzo śmieszne. Sama cię wyciągnę, Bent. Słuchaj, później jeszcze pojedziemy gdzieś się pobawić, mam dobre wiadomości.
- Jakie?
- Dowiesz się w swoim czasie.

To są chyba najdłuższe reklamy w historii kina - pomyślała Jessika, po piętnastu minutach wyczekiwania na słynne logo wytwórni Warner Bros z chmurami w tle zapowiadające początek „Mrocznego Rycerza”. Bent Lowak już prawie usypiał – nie przesadzał mówiąc w samochodzie, że pada z nóg. Zniecierpliwiona oczekiwaniem na start filmu Jessika wzięła iPhone’a i zaczęła pisać na Tweeterze do swojego kolegi ze sportowej redakcji Jeese Spectora:

- Ty nie oglądasz tego filmu dziś w nocy?
- Nie
- Luzer z ciebie!
- A Ty dlaczego piszesz do mnie w trakcie filmu?
- FILM SPÓŹNIA SIĘ 20 MINUT

Tymczasem Bent otrzeźwił się na moment w trakcie reklam, bo jedna z nich zapowiadała nowy film „Gangster Squad”. (W drugiej minucie i trzeciej sekundzie trailera czterech mężczyzn z bronią idzie w kierunku kamery i strzela kilka razy. Widzowie mają wrażenie, że w ich kierunku.) Bent podskoczył przy tej scenie i pomyślał, że to chyba już nie dla niego, skoro dostał ciarek na plecach. Pożałował w tym momencie, że usiadł w środkowej części sali, bo z wyjątkiem Jessiki, zajętej pisaniem, jego reakcję dostrzegło chyba z dziesięć osób, które nie mogły pohamować śmiechu.

***

Ogarnia mnie dziwne i niezwykle mocne uczucie. Uczucie wszechwładzy, panowania, siły. Moje ciało i umysł są zdecydowane do działania. Do działania – tu i teraz. To jest film. A ja gram w nim główną rolę. To stanie się dosłownie za chwilę i od tego nie ma odwrotu. Muszę tam wejść, a później zrobić swoje. Niczego w życiu tak nie pragnąłem, jak to teraz zrobić. Mam kontrolę nad rzeczywistością. I nic nie stanie mi się złego. Wygram. Będą o mnie mówić. Będą mówić kim jestem. Będę bohaterem. Joker za chwilę powstanie.

***

„Film spóźnia się 20 minut” - Jessika pisała milion wiadomości na Tweeterze, ale nie wiedziała, że ta będzie jej ostatnią. I że za godzinę, dwie, będą ją czytać tysiące ludzi na całym świecie, mimo że jej adresatem był tylko jeden człowiek – Jesse Spector. 15 minut po starcie filmu ktoś kopniakiem otworzył przednie drzwi awaryjne do sali kinowej numer 9. Wyglądało to jak część spektaklu - 23-letni Gregory z Pueblo, pomyślał, że stąd te długie reklamy, bo Warner Bros przygotował coś specjalnego.

James Holmes, który pojawił się na sali - istotnie wyglądał jak bohater filmu. Kto by się spodziewał, że ubrana na czarno postać, z prześwitującym hełmem, maską Jokera na twarzy, w szczupłych legginsach ze strzelbą i karabinem w rękach - zacznie strzelać na poważnie. 

Człowiek rzadko jest świadomy, że może stracić życie bez większego powodu, tak też było w przypadku osiemdziesięciu siedmiu widzów obecnych na piątkowej premierze Batmana na przedmieściach Denver. Na sali wszystko działo się istotnie jak w filmie, ale to dlatego, że ludziom zwykle takie historie nie przytrafiają się w rzeczywistości i znają je tylko z filmów, więc tak sobie tłumaczą.

James Holmes w nowej odsłonie, pod postacią Jokera, właśnie zaczął walkę z rzeczywistością.

Jessika jeszcze nie wie co się dzieje, choć odczuwa coś podobnego, czego doświadczyła miesiąc wcześniej w Toronto. Puste niepokojące uczucie przeszywające ciało. Jest ciemno. Powietrze opanowuje nieprzyjemny i szczypiący w oczy gaz. To właśnie Jad Jokera, który James trzymał w pokoju. Krzyk ludzi, ktoś krzyczy – że on do nas strzela! O mój Boże! Kurwa! To się dzieje. Strzały. Jessika czołga się w kierunku wyjścia, Bent przed nią. Znowu strzały. Pssss… Jessika krzyczy - okropny ból, zostaje trafiona w lewą nogę. Przerażona dziewczyna machinalnie odwraca się w stronę, z której padł strzał. Ból, strach, skręcanie w żołądku. Dostrzega wówczas Jamesa Holmesa i w tym momencie ich historie się łączą.

Jessika patrzy na zamaskowanego Jamesa wielkimi zielonymi oczami, po czym na pół szeptem na pół krzykiem wydusza z siebie „PROSZĘ NIE”. Trzy sekundy później - już nie żyje, jedna z sześciu tysięcy kul trafia ją prosto w głowę. To uczucie jakby uderzyć się z całej siły w czoło kością od kciuka.

Ból,
ostatni wdech,
ból,
pół świadomość.
Ostatni obraz,
gdzieś daleko.
Lekkość.
I nic więcej.

Oprócz Jessiki James Holmes zabija jeszcze z zimną krwią jedenaście innych osób. Nie wypowiada przy tym ani słowa. Przemówi dopiero do policjantów, którym nie stawia oporu przy zatrzymaniu.

- Jestem Jokerem - stwierdza z dumą w głosie.

Od teraz, do końca swoich dni, James będzie żył tylko z jedną myślą - że pokonał rzeczywistość. To główna myśl szaleńca i największe niebezpieczeństwo świata.


[W piątek rano przed kompleksem handlowym The Century 16 w Aurorze gromadzą się ludzie. Wielu jest przerażonym widokiem krwi na parkingu i przedmiotów zbrodni wciąż leżących na ziemi. To wszystko wylewa się z kina, jakby było perfekcyjnym efektem 3D. W środku – wciąż znajdują się ciała ofiar. Starsza kobieta prowadzi dziecko, które ma nie więcej niż pięć lat. 

- Czy oni tam nie żyją? – pyta dziecko
- Nie żyją, kochanie.
- A czy oni tam nie żyją naprawdę?
- Naprawdę. Dziś nawet w kinie umiera się naprawdę.]


*20 lipca w kinie The Centruy 16 w mieście Aurora na przedmieściach Denver, na nocnej premierze filmu „Mroczny Rycerz Powstaje”, 24-letni James Holmes zabił 12 osób, a 58 innych ranił.

*Sprawca został zatrzymany przez policję na parkingu przy kinie - nie stawiał oporu.

*Bent Lowak został lekko ranny uciekając z kina. Przewieziono go do szpitala na rutynowe badania.

*W stanie Kolorado wykonuje się karę śmierci wstrzykując skazanemu zastrzyk z trucizną.



Oparte na prawdziwej historii.