- Tak czy owak, Szkocja będzie niepodległa - J. uścisnął mi dłoń i wysiadł na
przystanku Harthill między Glasgow a Edynburgiem na trasie M8. Miał 26 lat. Poznaliśmy
się pół godziny wcześniej. Mimo pustego autobusu, dosiadłem się do niego,
licząc na wskazówkę, gdzie mam później wysiąść.
Wyglądał trochę jak postać z książek Karola Dickensa. Długi ciemny płaszcz, apaszka, parasolka i szczupłe buty. Brakowało mu tylko melonika i zadumanego spojrzenia. Miał za to specyficzny wyraz twarzy, jakby na chwilę przed uśmiechem. J. nie było jednak do śmiechu. Po krótkiej wymianie słów zapytałem go o to, czym Szkocja żyła przez ostatnie miesiące:
- To była historyczna szansa i powinniśmy ją wykorzystać - powiedział, patrząc mi głęboko w oczy, jakby szukał w nich zrozumienia i współczucia. Pochodził z lewicowej rodziny politycznej. Ojciec socjalista, matka od lat za Szkocką Partią Narodową, dziadek działał w Komunistycznej Partii Szkocji. - Rodzice mówili, że nastroje przed referendum były podobne jak w 1979 roku i w 1997, gdy głosowano w referendach dewolucyjnych, które dały nam większe prawa. Wtedy jednak nie myśleli nawet o niepodległości. A teraz dziwili się, że niepodległość była tak blisko, że dożyli takich czasów. I oczywiście też byli zawiedzeni. Co tam, wciąż są! A co słychać w Polsce? - zapytał jednym tchem, sygnalizując, że teraz moja kolej.
(Odpowiedziałem, że za kilkanaście dni będziemy znów świętować niepodległość. Że jesteśmy z niej dumni, ale nie do końca potrafimy się z tego cieszyć. I że może to wynika z tego, że jesteśmy młodą demokracją; krajem, który przez wiele lat żył z bezgłowym patriotyzmem, a gdy go odzyskał, nie miał czasu się nim nacieszyć, bo musiał zmierzyć się z wolnym rynkiem i kapitalizmem, co spowodowało nowe podziały...)
- Podziały, podziały… - powtórzył, po czym spojrzał w okno. Po dłuższej chwili zapytał, wskazując palcem za szybę: - Widzisz te owce? Mój wujek hoduje owce. Wiesz jak one śpią? W nocy zwykle przylegają do siebie, tworząc taki kołtun. Ale jak się rozbudzą i wychodzą rano na pastwisko, to każda szuka własnej drogi, dlatego trzeba je pilnować. Wielka Brytania jest jak owce - powtórzył i uśmiechnął się w moją stronę.
Chwilę później pożegnał się, życząc mi udanego pobytu w Edynburgu. I rzucił na odchodne: - Tak czy owak, Szkocja będzie niepodległa.
***
Edynburg powitał mnie słońcem i od razu zauroczył. Gdy odwiedzam nowe miasto zwykle staram się nadać mu płeć. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale taki mam zwyczaj. Na męskość czy kobiecość miasta składa się wiele rzeczy, często jednak najważniejsze są szczegóły. Jak na przykład kształt latarni. Te z wywijanymi elementami czy ozdobami kojarzą się z kobietą. Proste, bez dodatków - z mężczyzną. Dalej: wiaty przystankowe, ławki, roślinność, parki, puste place, komunikacja miejska. Wreszcie budynki: szare brylaste wieżowce, zabytkowe kolorowe kamienice. Dzielnice przemysłowe. Centra kultury. Place zabaw.
I
tak jak komercyjne i przemysłowe Glasgow, gdzie zatrzymałem się na noc po
przylocie, wydało mi się silnym statecznym mężczyzną, tak reprezentatywny i
turystyczny Edynburg z pewnością zasłużył na miano pięknej delikatnej kobiety. Kobiety,
która nie wstydzi się swoich wdzięków i chętnie je eksponuje, ale która
jednocześnie ma wiele tajemnic i zagadek niewidocznych na pierwszy rzut oka. Wdzięków,
takich jak piękne Stare Miasto, czy urokliwa rozpościerająca się nad miastem
Góra Artura, będąca najwyższym szczytem parku Holyrood. Zagadek skrytych w
pozornie ślepych uliczkach czy lochach, w które Edynburg jest niezwykle
bogaty i które są źródłami licznych legend miejskich.
Kręgosłupem miasta jest Ulica Książąt, Princes Street. Początkowo ulica była nazywana St Giles Street, od patrona Edynburga, świętego Idziego. Później jednak pierwszy król Zjednoczonego Królestwa Jerzy III zmienił ją na Princes Street w hołdzie dwóm najstarszym synom - książętom Jerzemu i Fryderykowi. Choć Princes Street ma zaledwie półtora kilometra, położona jest w samym centrum, przy głównej stacji kolejowej Waverley. Będąc na Princes Street nie można nie zauważyć Starego Miasta i edynburskiego zamku. Edinburgh Castle jest jedną z najważniejszych twierdz w całej Wielkiej Brytanii i jednym z symboli Szkocji. Ulicę Princess Street i Stare Miasto przedziela położona w dolinie stacja kolejowa. Kiedyś, w miejscu tej stacji, było jezioro, stąd specyficzne położenie. Patrząc z perspektywy Princes Street na historyczną część Edynburga, można odnieść wrażenie jakby znajdowała się co najmniej kilka kilometrów dalej. W rzeczywistości dojście tam, mostkiem North Bridge, zajmuje trzy minuty.
Zanim jednak trafiłem na Princes Street, po wyjściu z dworca autobusowego wstąpiłem do kiosku. Kolejny rytuał - kupno gazety. Rzadko kupuję mapę przed zwiedzaniem miasta. Bardzo często za to na początku zaopatruję się w lokalną prasę. Po tym jak już spróbuję zdefiniować zewnętrzną naturę miasta, wypada bowiem spróbować go usłyszeć, nawiązać z nim kontakt. Dla każdego przybysza, szczególnie samotnego, nowe miejsce zdaje się być nieme. Odgłosy miasta - odgłosy ludzi, klaksonów, sygnalizatorów świetlnych czy dzwonów wież kościelnych - to tylko złudny dźwiękowy entourage, który tak naprawdę nic nie wyjaśnia. Tymczasem lokalna gazeta to świetny sposób na usłyszenie miasta, sprawdzenie co w trawie piszczy, wgryzienie się w jego tkankę. Dobry wstęp do dalszej eksploracji, czy wreszcie - do poznania ludzi.
Zaopatrzyłem się więc w "Edinburgh News" i najpopularniejszy szkocki dziennik "Scotsman". Zanim przejrzałem wieści z Edynburga, w "Scotsman" pierwsza strona: "66 procent Szkotów chce nowego referendum". I dalej: "Dwie-trzecie Szkotów jest za kolejnym referendum dotyczącym niepodległości w ciągu następnych dziesięciu lat. A więcej niż połowa chce, żeby takie referendum przeprowadzić w ciągu pięciu lat."
Kręgosłupem miasta jest Ulica Książąt, Princes Street. Początkowo ulica była nazywana St Giles Street, od patrona Edynburga, świętego Idziego. Później jednak pierwszy król Zjednoczonego Królestwa Jerzy III zmienił ją na Princes Street w hołdzie dwóm najstarszym synom - książętom Jerzemu i Fryderykowi. Choć Princes Street ma zaledwie półtora kilometra, położona jest w samym centrum, przy głównej stacji kolejowej Waverley. Będąc na Princes Street nie można nie zauważyć Starego Miasta i edynburskiego zamku. Edinburgh Castle jest jedną z najważniejszych twierdz w całej Wielkiej Brytanii i jednym z symboli Szkocji. Ulicę Princess Street i Stare Miasto przedziela położona w dolinie stacja kolejowa. Kiedyś, w miejscu tej stacji, było jezioro, stąd specyficzne położenie. Patrząc z perspektywy Princes Street na historyczną część Edynburga, można odnieść wrażenie jakby znajdowała się co najmniej kilka kilometrów dalej. W rzeczywistości dojście tam, mostkiem North Bridge, zajmuje trzy minuty.
Zanim jednak trafiłem na Princes Street, po wyjściu z dworca autobusowego wstąpiłem do kiosku. Kolejny rytuał - kupno gazety. Rzadko kupuję mapę przed zwiedzaniem miasta. Bardzo często za to na początku zaopatruję się w lokalną prasę. Po tym jak już spróbuję zdefiniować zewnętrzną naturę miasta, wypada bowiem spróbować go usłyszeć, nawiązać z nim kontakt. Dla każdego przybysza, szczególnie samotnego, nowe miejsce zdaje się być nieme. Odgłosy miasta - odgłosy ludzi, klaksonów, sygnalizatorów świetlnych czy dzwonów wież kościelnych - to tylko złudny dźwiękowy entourage, który tak naprawdę nic nie wyjaśnia. Tymczasem lokalna gazeta to świetny sposób na usłyszenie miasta, sprawdzenie co w trawie piszczy, wgryzienie się w jego tkankę. Dobry wstęp do dalszej eksploracji, czy wreszcie - do poznania ludzi.
Zaopatrzyłem się więc w "Edinburgh News" i najpopularniejszy szkocki dziennik "Scotsman". Zanim przejrzałem wieści z Edynburga, w "Scotsman" pierwsza strona: "66 procent Szkotów chce nowego referendum". I dalej: "Dwie-trzecie Szkotów jest za kolejnym referendum dotyczącym niepodległości w ciągu następnych dziesięciu lat. A więcej niż połowa chce, żeby takie referendum przeprowadzić w ciągu pięciu lat."
***
- Ta niepodległość naprawdę unosiła się tu w powietrzu, zresztą wciąż ją czuć. Na ulicach zdecydowanie bardziej widoczni byli zwolennicy wyjścia Szkocji z Wielkiej Brytanii. To ich było słychać, to oni byli bardziej przekonujący. Mieli bardzo emocjonalny stosunek do tego głosowania. Traktowali to jak być albo nie być. Teraz wielu, także z pośród moich znajomych, naprawdę jest załamanych! Także wielu z niższych warstw społecznych głosowało na "Tak" w nadziei, że ich los się odmieni - mówi M.
P. dodaje: - Często padał argument, że niepodległa Szkocja byłaby bogatszym krajem. Że dochody, które czerpią z ropy i gazu z dna Morza Północnego, kradną Anglicy. Zresztą ten argument powtarzał także Salmond. (Alex Salmond - pierwszy minister Szkocji, twarz kampanii na "Tak".)
- Przede wszystkim jednak, to niesamowite, że Szkoci w tak krótkim czasie zmienili perspektywę. Jeszcze na początku tego roku nie było tu takich nastrojów buntowniczych. Rzadko mówiło się o niepodległości. Chyba nikt w to nie wierzył. Teraz, mimo porażki, i tak wierzy w nią więcej osób niż jeszcze kilka miesięcy temu. Ta często podnoszona szkocka duma nabrała nowego znaczenia - mówi jeszcze M.
Tę dumę podkreślał wcześniej również mój towarzysz podróży J.:
- Szkoci są dumni, że są Szkotami, bez względu czy będą w Unii czy będą niepodlegli. I z tego się cieszą. Głos na tak to nie tylko głos serca, ale też rozumu! Wielu mówi, że niepodległość to byłaby porażka, że doprowadziłaby do ruiny. Jak kiedyś projekt Darien (Na przełomie XVI i XVII wieku Szkoci próbowali skolonizować Przesmyk Panamski, co zakończyła się klęską, zrujnowało finansowo kraj i doprowadziło do zawiązania unii realnej z Anglią.), ale to nieprawda. To były zupełnie inne czasy. Teraz jesteśmy stabilnym krajem. A moglibyśmy być jeszcze bardziej stabilnym i bogatszym. Do tego jeszcze bezpieczniejszym. Niepodległa Szkocja nie musiałaby się angażować w konflikty w Iraku czy Afganistanie. Nie musiałaby teraz drżeć przed terrorystami. Nie musiałaby przechowywać brytyjskiej floty atomowych łodzi - argumentował J.
Szkocką dumę faktycznie można odczuć na każdym kroku. Już napis na lotnisku Glasgow International głosi "Proud to serve Scotland." (Zresztą, taki sam napis okraszony małą flagą można znaleźć pod logiem niemieckiego supermarketu Lidl!) Przychodnie zdrowia to "Scottish NHL". Jest też "Scottish Ambulance Service", "Lloyds Bank Scotland" czy "BBC Scotland". W odróżnieniu od tego ciężko szukać "English NHL", "English Ambulance Service", "Lloyds Bank England" czy "BBC England". W dodatku to, co rzuca się w oczy w Edynburgu to flagi. Szkockie flagi. Wszędzie flagi. Oczywiście wynika to również z tego, że Edynburg jest polityczną stolicą Szkocji i siedzibę ma tu wiele budynków rządowych, ale szkockie flagi można nawet znaleźć wbite między kamienicami, w restauracyjnych ogródkach czy w oknach prywatnych mieszkań. Nie mówiąc już o sklepach z pamiątkami, gdzie co ciekawe, oprócz flag Szkocji i flag królów Szkocji (Royal Standard of Scotland), znalazłem nawet flagę Katalonii. Katalonii, która 9 listopada przeprowadziła własne - nieuznawane jednak przez rząd centralny - referendum niepodległościowe.
Źródłem tej szkockiej dumy jest także dwóch panów urodzonych w Edynburgu - David Hume i Adam Smith. Pierwszy był filozofem i historykiem. Napisał słynny "Traktat o naturze ludzkiej", najważniejszy tekst brytyjskiego oświecenia, który ukształtował ówczesną i późniejszą filozofię europejską. Z kolei Adam Smith nazywany jest często pierwszym ekonomistą, ponieważ stworzył podwaliny pod mechanizmy rządzące handlem i przemysłem. Pomniki Hume’a i Smitha stoją na głównej ulicy Starego Miasta - The Royal Mail. Pod pomnikiem Adama Smitha na The Royal Mail zatrzymałem się, by chwilę odpocząć.
Tymczasem Adam Smith najwyraźniej porzucił na chwilę swoje ekonomiczne rozważania i rolę dumnego posągu, żeby przygotować się do rozpoczynającej się za kilka godzin nocy Halloween. Miał bowiem na głowie duży czerwony pachołek drogowy. Nie wiem jakim cudem się tam znalazł, ale Pan Filozof-Ekonomista wyglądał komicznie. - To na pewno jakiś Anglik. Bastards! - usłyszałem nagle od przechodzącej koło pomnika pary, która również zauważyła nietypowy dress code Adama Smitha.
To jedna z tych rzeczy, którą można odczuć będąc w Szkocji nawet od kilku godzin - niechęć Szkotów do Anglików. Zjednoczone Królestwo to trudne małżeństwo. - Jest taka historia o tym małżeństwie, często powtarzana, ostatnio przywoływał ją też "The Guardian" - powiedział mi J. jeszcze w autobusie z Glasgow. - Albion i Kaledonia są małżeństwem już ponad trzystu lat. Jest to jednak małżeństwo z rozsądku. Oboje czerpią korzyści, choć w gruncie rzeczy jest to trudny związek, w którym nie ma miłości. Albion filtruje z innymi krajami, Kaledonia wie, że jest zdradzana. Gdy Kaledonia mówi o rozwodzie, Albion grozi, że Kaledonia straci cały dorobek życia - dom, meble, pieniądze, bezpieczeństwo. To doprowadza Kaledonię do szału, ale gdy już chce trzasnąć drzwiami, pojawiają się wątpliwości… - mówił J. i dodał: - Trzeba zmienić zakończenie tej historii. Kaledonia musi postawić na swoim.
Przejaw tego kryzysu pomiędzy Kaledonią a Albionem znalazłem też jakieś sto kroków od Adama Smitha idąc The Royal Mail w stronę edynburskiego zamku. Na The Royal Mail zauważyłem tłum skupiony w kole. Podszedłem bliżej. Dwudziestokilkuletni chłopak dawał pokaz żonglerski, rzucając płonącymi pałkami:
- Teraz żonglerka w stylu chińskim! (Dwie pałki latają z ręki do ręki, trzecia próbuje je przecinać na wzór ciosu karate)
- Teraz styl holenderski! (Każda pałka zapalana jest na wzór palenia jointa, jakby w zwolnionym tempie)
- Teraz szkocki! (Trzy pałki wędrują z ręki do ręki, a żongler zatacza się naśladując upojenie alkoholowe)
- I na koniec styl angielski! (Żongler kładzie trzy pałki na ziemi i przestawia je powoli z miejsca na miejsce, wreszcie próbuje nimi pożonglować, ale gubi wszystkie już przy pierwszej próbie)
Tłum się śmieje, żongler pyta:
- Czy ktoś jest tu z Anglii?
Cisza. Zżera mnie ciekawość, co miałby przygotowane jeszcze dla Anglika, więc zgłaszam się na ochotnika. Myślę: I tak mnie tu nikt nie zna.
- Ja! Z Londynu!
- Hey pal! Może jednak Anglicy potrafią lepiej żonglować? Spróbujesz?
Po chwilowym namyśle decyduję, że będę bronił honoru Anglików, skoro już nie zdradziłem się z akcentem w tym hałasie. Staję do środka, przerzucam trzy pałki, na szczęście już bez ognia. O dziwo dla siebie, tłumu i żonglera, wychodzi mi całkiem zgrabnie. Kapituluję dopiero, gdy żongler rzuca w moją stronę jeszcze piłkę.
- No no, nie jesteście tacy powolni jak myślałem...
Tłum znowu się śmieje, ale też dostaję nieliczne oklaski. Wychodzę z koła i pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy: Królowa Elżbieta II byłaby ze mnie dumna.
Wracając ze Starego Miasta zatrzymałem się jeszcze przy sklepiku z przebraniami na Halloween. Wśród miliardów zombie i trupów, znalazłem facjatę Alexa Salmonda i maskę wampirycznego Davida Camerona. Później około północy na Cowgate w szkockim pubie Brewdog spotkałem tego Davida Camerona. Cóż, był w nie najlepszej formie, poruszał się chwiejnym krokiem, to musiała być trudna noc dla Pana Premiera. Gdy zamawiał piwo, ktoś krzyknął na całą knajpę: - Kto wpuścił Dave’a do szkockiego pubu? Wiem, że dobrego alkoholu w Anglii nie ma, ale nawet Halloween nie mają? David Cameron uśmiechnął się tylko wampirycznymi zębami i zaczął sączyć swoje szkockie piwo, po czym wpadł w dysputę z przybyłym w to samo miejsce Inspektorem Gadżetem. Cuda i dziwy działy się w te Halloween.
***
Następnego
dnia, jeszcze przed świtem, wyruszyłem w drogę powrotną do Glasgow. W połowie
trasy zaczęło wschodzić słońce. Patrzyłem przez okno i czekałem jak na
odsłonięcie kurtyny. Promienie słońca leniwie malowały nowy dzień. Wszędobylskie
pola zieleni, z każdą minutą coraz bardziej soczystej, przerywane były
fioletowymi jeziorami kwitnących właśnie wrzosów. Na zielonych pagórkach,
gdzieniegdzie usłane były domy, jakby każdy z nich położony był na krańcu
świata. Całość wyglądała feerycznie.
Nigdy nie byłem w Nowej Zelandii, ale przypomniały mi się obrazki z "Hobbita". Żałowałem,
że mój samolot odlatuje za dwie godziny, że nie mogę po prostu poprosić
kierowcę o zatrzymanie się na drodze i ruszyć pędem w stronę któregoś
wrzosowiska. Żałowałem też, że nie mogę uchwycić tego zdjęciem, ponieważ chwilę
wcześniej rozładował mi się telefon. Po chwili zorientowałem się, że czegoś tu
jeszcze brakuje. No tak! W tym pięknym szkockim krajobrazie brakowało tylko owiec.