To miał być prezent na jej trzydzieste
urodziny. Czasu było więc całkiem sporo, zaczynał się właśnie kwiecień. Był
początek wiosny, jakże innej od tych wcześniejszych. Dwa miesiące temu z
Dalekiego Wschodu dotarł do Europy śmiercionośny wirus. Stary Kontynent mierzył
się właśnie z największym do tej pory wyzwaniem XXI wieku. Wirus dziesiątkował
szczególnie ludzi starszych, powodując ciężkie zapalenie płuc i inne poważne
dolegliwości. W szpitalach zaczęło brakować wolnych respiratorów. Europa
zamknęła granice jak w dobie żelaznej kurtyny. Cały świat przeniósł się do
przestrzeni internetowej, a przynajmniej ta część świata, która mogła to
zrobić. Zapanował czas społecznej kwarantanny. Ograniczonego kontaktu,
rzeczywistości jak z obrazów Edwarda Hoopera czy Giorgio de Chirico. Ulice
wielkich miast opanowały zwierzęta, w kanałach w Wenecji zaobserwowano
niewidziane od wieków ławice drobnych ryb. Sytuacja niosła skojarzenia z
epidemią słynnej grypy hiszpanki. Praktycy myśli konserwatywnej zaczęli coraz
częściej nadmieniać o „czasach ostatecznych”.
Tego dnia nad Gdańskiem unosiła się
bezwiednie foliowa rękawiczka. Unoszona podmuchami wiatru wykonywała
skomplikowane piruety jakby starała się złapać kolejne powiewy powietrza w
nadziei, że nigdy nie spadnie na ziemię. Może dlatego, że ziemi miała już
zwyczajnie dosyć, wszak stała się w ostatnim czasie towarem bardzo pożądanym.
Zauważyłem ją siedząc na pozieleniałym już wzgórzu zwanym bastionem św.
Gertrudy, na którym w ostatnich tygodniach bywałem dość często. W pewnym
momencie ułożyła się tak jakby należała do niewidzialnej ręki obejmującej
dłonią inną rękę w tańcu - przysiągłbym wówczas, że chodziło o walca. Chwilę
później sunęła już niczym mały trzepoczący skrzydłami ptaszek nad Traktem św.
Wojciecha, potem podnoszona kolejnymi podmuchami wiatru na tle Biskupiej Górki
zmierzała w kierunku Starej Zbrojowni i domu studenckiego Akademii Muzycznej,
aż wreszcie zniknęła gdzieś na wysokości Starego Miasta i Bazyliki Mariackiej
zlewając mi się z jednym z blokowisk o kremowej fasadzie. Foliowa rękawiczka -
pierwsza oznaka wiosny, tej przedziwnej wiosny Anno Domini 2020.
Siedziałem tak na wzgórzu i patrzyłem na miasto. Tego dnia nawet dłużej niż zazwyczaj. Lubiłem to miejsce, przylegające do Dolnego Miasta, dawnych Długich Ogrodów, ale jeszcze po zachodniej stronie Motławy, podobnie jak sąsiedni bastion Żubr. Jeszcze przed epidemią szukałem tu wytchnienia, zebrania myśli, nowych pomysłów, gdy nie było okazji zajrzeć nad morze. Od czasu przeprowadzki do Gdańska miałem wrażenie, że często brakuje czasu spędzonego właśnie nad brzegiem morza. Że wcześniej, gdy byłem w Gdańsku tylko gościem, studentem polonistyki na uniwersytecie w Oliwie, było go zdecydowanie więcej. A teraz, gdy coraz bardziej się z Gdańskiem wiązałem, wiązałem się nie tylko duchowo, ale także cieleśnie, tym mniej czasu mogłem mu poświęcić. Morzu, temu morzu, dla którego dwa lata temu wyprowadziłem się ze stolicy, u szczytu kariery dziennikarskiej, pracując w szanowanym czasopiśmie poświęconym kulturze, z poczucia sentymentu za latami studenckimi, motywowany przez żonę, z pochodzenia sopociankę, dochodząc jednocześnie do wniosku, że mieszkać w mieście bez morza to jak mieszkać w mieszkaniu bez okna. Jeszcze w latach studenckich, gdy nadchodził czas młodzieńczego zwątpienia, mojego prywatnego Sturm und Drang, chodziłem na brzeg Bałtyku, żeby oczyścić umysł. Dosyć często siadałem jednak nie przodem, a tyłem do wody, bo dopiero w takim położeniu miałem poczucie, że jestem w stanie oswoić to co przede mną, że jestem w stanie zapanować nad otaczającą mnie rzeczywistością. Dopiero wówczas sprawy nierozwiązywalne okazywały się całkiem proste do rozwikłania, a gargantuiczne problemy zamieniały się w mało znaczące pierepałki. Nie patrzyłem wówczas na morze, a patrzyłem na miasto, ale świadomość morza za plecami była w tym wszystkim najważniejsza. A teraz miasto chciało mnie zagarnąć dla siebie, jakby było o morze zazdrosne, choć przecież jest to para na śmierć i życie, odwieczne yin i yang, aż do skończenia świata. Taki to paradoks. Ale ja również jestem człowiekiem wielu paradoksów, może kiedyś jeszcze o nich wszystkich napiszę. Póki co, czas ruszyć machinę tej historii…
Wynajmowaliśmy wówczas mieszkanie w blokowisku przy ulicy Żabi Kruk na Starym Przedmieściu. Moje miejsce pracy – jedna z lokalnych gazet o zasięgu ogólnopolskim - było położone jakieś dwadzieścia minut piechotą w stronę Głównego Miasta. Byłem miejskim reporterem, skupionym na szeroko pojętych sprawach społecznych. Jako że z racji epidemii miałem to szczęście, że pracowałem zdalnie (I nieszczęście zarazem, bo pracy było nawet więcej, i to pracy monotematycznej, bo większość tekstów traktowała o zarazie i była mniej lub bardziej udolną próbą wyjaśniania zjawiska oraz projektowania jego wielopłaszczyznowych skutków: wirus a ekonomia, wirus a rynek pracy, wirus a ceny mieszkań, wirus a kondycja psychofizyczna społeczeństwa w dużych miastach), mniej więcej co dwa dni organizowałem sobie spacery po najbliższej okolicy, tak żeby przewietrzyć głowę i zrobić najpilniejsze zakupy dla siebie i małżonki w stanie błogosławionym. Wychodziłem więc z domu zwykle o poranku albo na chwilę przed zmierzchem i piechotą wolnym krokiem zmierzałem w stronę Placu Wałowego i dalej bastionu św Gertrudy i bastionu Żubr. Upodobałem sobie te wzniesienia, które kiedyś w czasach wojen ubezpieczały z dwóch stron Bramę Nizinną, ten zaniedbany i niemodny wręcz skrawek miasta, choć nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć dlaczego. Jak gdybym szukał w Gdańsku gór albo wzniesień zamiast morza, choć zawsze to właśnie morze kochałem najbardziej. Kiedyś jednak, w okresie przedwiośnia, a były to czasy gdy mieszkałem jeszcze w Warszawie, a do Gdańska przyjechałem na spotkanie wspólnoty św. Idziego, zajmującej się pomocą osobom bezdomnym i ubogim, pewnej nocy przyśniło mi się wielkie pole świeżej pachnącej trawy. Następnego dnia po wspomnianym spotkaniu wybrałem się na spontaniczną pieszą wycieczkę. Z daleka zobaczyłem Białą Basztę, zwaną także Białą Wieżą, która kiedyś strzegła wejścia wód Motławy w mury miasta i zwróciłem się w stronę ulicy Rzeźnickiej. Tak właśnie pierwszy raz trafiłem na wały. Ku mojej uciesze, bastion św Gertrudy, w przeciwieństwie do dróżek na Głównym Mieście nie był jednak obsypany cienką warstwą śniegu, a dumnie eksponował swoją wszędobylską zieleń. Od tego czasu miejsce to, wraz z sąsiadującym bastionem Żubr, stało mi się bliskie. Tak więc szedłem i wówczas o poranku Żabim Krukiem i patrzyłem na tę wymarłą ulicę niczym na krajobraz księżycowy albo rzeczywistość z fantasmagorycznych opowiadań, w których zamiast ludzi pojawiają się demoniczne postaci w maskach z długimi dziobami rodem z czasów czarnej śmierci, a w najlepszym ziemskim wypadku zbłąkani przechodnie, najczęściej w niedbale założonej chirurgicznej maseczce lub z czworonogiem u boku… Tego dnia jak zawsze minąłem zabytkowy kościół św. Piotra i Pawła, później skrzyżowanie z ulicą Toruńską i podążałem w stronę Placu Wałowego. Na końcu Żabiego Kruka, niedaleko Baszty pod Zrębem, stała urocza choć zaniedbana dwupiętrowa kamieniczka w kolorze herbacianym od strony frontalnej, którą trzeba było przejść z prawego boku, odmalowanego na kolor cielisty, żeby trafić na wspomniany plac, a później na jedno ze wzniesień.
Siedziałem tak na wzgórzu i patrzyłem na miasto. Tego dnia nawet dłużej niż zazwyczaj. Lubiłem to miejsce, przylegające do Dolnego Miasta, dawnych Długich Ogrodów, ale jeszcze po zachodniej stronie Motławy, podobnie jak sąsiedni bastion Żubr. Jeszcze przed epidemią szukałem tu wytchnienia, zebrania myśli, nowych pomysłów, gdy nie było okazji zajrzeć nad morze. Od czasu przeprowadzki do Gdańska miałem wrażenie, że często brakuje czasu spędzonego właśnie nad brzegiem morza. Że wcześniej, gdy byłem w Gdańsku tylko gościem, studentem polonistyki na uniwersytecie w Oliwie, było go zdecydowanie więcej. A teraz, gdy coraz bardziej się z Gdańskiem wiązałem, wiązałem się nie tylko duchowo, ale także cieleśnie, tym mniej czasu mogłem mu poświęcić. Morzu, temu morzu, dla którego dwa lata temu wyprowadziłem się ze stolicy, u szczytu kariery dziennikarskiej, pracując w szanowanym czasopiśmie poświęconym kulturze, z poczucia sentymentu za latami studenckimi, motywowany przez żonę, z pochodzenia sopociankę, dochodząc jednocześnie do wniosku, że mieszkać w mieście bez morza to jak mieszkać w mieszkaniu bez okna. Jeszcze w latach studenckich, gdy nadchodził czas młodzieńczego zwątpienia, mojego prywatnego Sturm und Drang, chodziłem na brzeg Bałtyku, żeby oczyścić umysł. Dosyć często siadałem jednak nie przodem, a tyłem do wody, bo dopiero w takim położeniu miałem poczucie, że jestem w stanie oswoić to co przede mną, że jestem w stanie zapanować nad otaczającą mnie rzeczywistością. Dopiero wówczas sprawy nierozwiązywalne okazywały się całkiem proste do rozwikłania, a gargantuiczne problemy zamieniały się w mało znaczące pierepałki. Nie patrzyłem wówczas na morze, a patrzyłem na miasto, ale świadomość morza za plecami była w tym wszystkim najważniejsza. A teraz miasto chciało mnie zagarnąć dla siebie, jakby było o morze zazdrosne, choć przecież jest to para na śmierć i życie, odwieczne yin i yang, aż do skończenia świata. Taki to paradoks. Ale ja również jestem człowiekiem wielu paradoksów, może kiedyś jeszcze o nich wszystkich napiszę. Póki co, czas ruszyć machinę tej historii…
***
Wynajmowaliśmy wówczas mieszkanie w blokowisku przy ulicy Żabi Kruk na Starym Przedmieściu. Moje miejsce pracy – jedna z lokalnych gazet o zasięgu ogólnopolskim - było położone jakieś dwadzieścia minut piechotą w stronę Głównego Miasta. Byłem miejskim reporterem, skupionym na szeroko pojętych sprawach społecznych. Jako że z racji epidemii miałem to szczęście, że pracowałem zdalnie (I nieszczęście zarazem, bo pracy było nawet więcej, i to pracy monotematycznej, bo większość tekstów traktowała o zarazie i była mniej lub bardziej udolną próbą wyjaśniania zjawiska oraz projektowania jego wielopłaszczyznowych skutków: wirus a ekonomia, wirus a rynek pracy, wirus a ceny mieszkań, wirus a kondycja psychofizyczna społeczeństwa w dużych miastach), mniej więcej co dwa dni organizowałem sobie spacery po najbliższej okolicy, tak żeby przewietrzyć głowę i zrobić najpilniejsze zakupy dla siebie i małżonki w stanie błogosławionym. Wychodziłem więc z domu zwykle o poranku albo na chwilę przed zmierzchem i piechotą wolnym krokiem zmierzałem w stronę Placu Wałowego i dalej bastionu św Gertrudy i bastionu Żubr. Upodobałem sobie te wzniesienia, które kiedyś w czasach wojen ubezpieczały z dwóch stron Bramę Nizinną, ten zaniedbany i niemodny wręcz skrawek miasta, choć nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć dlaczego. Jak gdybym szukał w Gdańsku gór albo wzniesień zamiast morza, choć zawsze to właśnie morze kochałem najbardziej. Kiedyś jednak, w okresie przedwiośnia, a były to czasy gdy mieszkałem jeszcze w Warszawie, a do Gdańska przyjechałem na spotkanie wspólnoty św. Idziego, zajmującej się pomocą osobom bezdomnym i ubogim, pewnej nocy przyśniło mi się wielkie pole świeżej pachnącej trawy. Następnego dnia po wspomnianym spotkaniu wybrałem się na spontaniczną pieszą wycieczkę. Z daleka zobaczyłem Białą Basztę, zwaną także Białą Wieżą, która kiedyś strzegła wejścia wód Motławy w mury miasta i zwróciłem się w stronę ulicy Rzeźnickiej. Tak właśnie pierwszy raz trafiłem na wały. Ku mojej uciesze, bastion św Gertrudy, w przeciwieństwie do dróżek na Głównym Mieście nie był jednak obsypany cienką warstwą śniegu, a dumnie eksponował swoją wszędobylską zieleń. Od tego czasu miejsce to, wraz z sąsiadującym bastionem Żubr, stało mi się bliskie. Tak więc szedłem i wówczas o poranku Żabim Krukiem i patrzyłem na tę wymarłą ulicę niczym na krajobraz księżycowy albo rzeczywistość z fantasmagorycznych opowiadań, w których zamiast ludzi pojawiają się demoniczne postaci w maskach z długimi dziobami rodem z czasów czarnej śmierci, a w najlepszym ziemskim wypadku zbłąkani przechodnie, najczęściej w niedbale założonej chirurgicznej maseczce lub z czworonogiem u boku… Tego dnia jak zawsze minąłem zabytkowy kościół św. Piotra i Pawła, później skrzyżowanie z ulicą Toruńską i podążałem w stronę Placu Wałowego. Na końcu Żabiego Kruka, niedaleko Baszty pod Zrębem, stała urocza choć zaniedbana dwupiętrowa kamieniczka w kolorze herbacianym od strony frontalnej, którą trzeba było przejść z prawego boku, odmalowanego na kolor cielisty, żeby trafić na wspomniany plac, a później na jedno ze wzniesień.
Gdy przechodziłem obok wspomnianej kamieniczki, coś zwróciło moją uwagę. Z jednego z okien, na ostatnim drugim piętrze (a na każde z pięter przypadało sześć drewnianych okien) wyjrzała kobieca postać. Było to okno położone najbardziej od prawej strony. W jednej chwili zwróciła na mnie wzrok, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Moment wcześniej nieśmiało odsłoniła firankę. Była to niewątpliwie kobieta w średnim wieku. O ciemnych włosach, zawijających się na końcówkach, trochę wychudzonej twarzy, spiczastym nosie, z widocznymi kościami policzkowymi, prawdopodobnie lekko pomalowanymi na czerwono ustami. Z jej oczu biło zmęczenie albo znużenie. W ogóle było w niej coś niepokojącego, jak w szkicach Aubreya Beardsleya, ale nie wiedziałem tak naprawdę co, choć jednocześnie sprawiała wrażenie kobiety atrakcyjnej. Miałem wrażenie, że na moment, jak w tiku nerwowym, podniosła brwi, po czym wyciągnęła do mnie rękę chyba w geście pozdrowienia, może zaproszenia. Zrobiła to jednak na tyle nienaturalnie i ociężale, jakby do mechanizmu podnoszenia ręki trzeba było angażować całe ciało albo jakby była postacią z teatru lalek z naderwaną rączką, którą ktoś spróbował właśnie pociągnąć ostrożnie do góry, uważając jednocześnie żeby nie oderwać jej od reszty tułowia. Odpowiedziałem na to – odruchowo, trochę z zaskoczenia - nieśmiałym podniesieniem dłoni na wysokość barku. W tej samej sekundzie, a może i milisekundzie, w tej jednej, jedynej chwili, dostrzegłem też coś co przez długi czas nie dawało mi później spokoju. Po jej policzku spłynęła łza. Zobaczyłem ją tylko dlatego, że okno kamienicy wychodziło na wschodzące wciąż słońce, które odbiło się w szybie, a później w tej małej kropli. W kolejnej chwili twarz kobiety zniknęła z okna kamienicy przy Żabim Kruku, a firanki przestały się poruszać. Stałem jeszcze w miejscu może przez minutę, po czym skierowałem się w stronę bastionu św Gertrudy.
***
Gdy wszedłem na górę i usiadłem na zroszonej po nocy
trawie myślałem tylko o kobiecie z okna kamienicy przy Żabim Kruku. Tymczasem
nad Gdańskiem wirowała w szaleńczym tańcu foliowa rękawiczka. Myślałem tamtego
dnia, myślałem i w dni kolejne. Dlaczego ten obraz tak utkwił mi w pamięci,
mimo że widziałem ją raptem przez chwilę i to przecież niewyraźnie? Człowiek
wiele rzeczy widzi, które zmuszają do refleksji, nad którymi jednak przechodzi
do porządku dziennego, by za chwilę o nich zapomnieć pod naporem innych
wypadków i zobowiązań… Ileż to razy widziałem leżącego na okolicznej ławce
człowieka bezdomnego bez oznak życia i nawet nie przystąpiłem do niego, choć
miewałem później z tego powodu wyrzuty sumienia. Albo sytuacja sprzed kilku
miesięcy, gdy idąc Starym Miastem późną sobotnią porą byłem świadkiem pobicia
niedaleko bunkra na Olejarnej, ale nie chcąc wplątywać się w kryminalną
historię, także z uwagi na niebudzącą większego respektu posturę, przeszedłem
niezauważony, po czym wyparłem dość szybko całą sytuację z pamięci. Tym razem
jednak myśl o kobiecie z okna nie dawała mi spokoju. Nie mogłem zapomnieć tej
twarzy, smutnej, choć dostojnej twarzy, z nierównomiernie zapadającymi się policzkami,
która niosła skojarzenia z przestrzenną mapą masywu górskiego, z nosem jako
głównym wzniesieniem. Nie mogłem zapomnieć tych włosów, długich ciemnych
antracytowych włosów, które niosły nie najlepsze wspomnienia, przywołując na
myśl kogoś, kogo tak bardzo kochałem, a kogo straciłem niespodziewanie kilka
lat temu … Tak… gdy któregoś dnia myślałem o kobiecie z okna, przed oczami po
raz kolejny pojawił się ten obraz, gdy siedziała przy stoliku w pokoju mojej
siostry odwrócona do okna i czesząca własny pukiel niby włosów, spoczywający na
uformowanym kawałku plastiku, z takim wdziękiem i spokojem, którego już nigdy
później nie dojrzałem w życiu u nikogo. I wtedy, gdy żegnaliśmy się tylko
delikatnym uściśnięciem ręki, bo na coś więcej brakowało gestów słów i emocji,
właściwie brakowało wszystkiego. I wtedy także, gdy wychodząc z sali szpitalnej
żałowałem, że nie wróciłem tam choćby jeszcze na chwilę, że nie wrócę już
nigdy. Nie mogłem wreszcie zapomnieć tej łzy, jednej przecież łzy, która w
całej sytuacji stanowiła jakby nadprogramowy rekwizyt nadający całemu
wydarzeniu przy Placu Wałowym nie tyle dramaturgii, co miałkiej powagi, czy
wręcz groteskowości. Przynajmniej tak to wówczas odebrałem, nie wiedząc co mam
o tym wszystkim sądzić.
***
Każdego dnia, w tych dziwnych czasach kwarantanny, przechodząc obok kamienicy i zmierzając w stronę wspomnianego placu patrzyłem w okno kamieniczki na końcu Żabiego Kruka. Czasem wydawało mi się, że firanka znów się poruszyła, że za chwilę znowu spojrzy przez nią tajemnicza kobieta, nieśmiało mnie pozdrawiając, a może i przywołując do siebie... Co więcej, często miałem wrażenie, że przechodząc obok budynku jestem podpatrywany przez kogoś poprzez firankę, widząc smugi cienia przemieszczające się po białej żakardowej tkaninie.
Mijały jednak dni, minął i miesiąc, a ja już nigdy nie zobaczyłem tamtej postaci z okna. Zamiast kobiety na parapecie okna pojawiła się jednak metalowa doniczka z miniaturowymi cytrynowymi różami, których intensywny kolor na tle zakurzonej fasady kamienicy sprawiał, że wyglądały jak niefortunny jaskrawy kleks na achromatycznym malarskim pejzażu. Dodatkowo metalowa doniczka czasami odbijała się od słońca, tak jak wcześniej wspomniana łza. Raz nawet dostrzegłem świetlny promień bijący od niej, będąc na wysokości ulicy Toruńskiej, czyli z odległości ponad stu metrów od budynku.
***
Może wspomniana postać była tylko moją fantazją? Może tak naprawdę nikt na mnie wówczas nie spojrzał? Różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy. Myśli, które starałem się odrzucać i nie zajmować się dłużej tym – bądź co bądź – niezbyt przecież wyjątkowym spotkaniem w tych całkiem dziwnych czasach. Ot, raptem, kobieta spoglądająca z okna. Takie sytuacje można przecież liczyć w milionach. Sam często przecież wyglądam przez okno i bywa, że mój wzrok nagle spotyka się ze czyimś wzrokiem, wywołując uczucie zakłopotania i mimowolne zasłonięcie firanki. Ale co jeśli postać z okna była w nagłej potrzebie? Jeśli była w jakiś sposób zagrożona? W czasie epidemii i kwarantanny samotność dawała się przecież mocno we znaki, szczególnie osobom mieszkającym w pojedynkę (choć skąd ta pewność, że mieszkała samotnie?). Z każdym dniem mój niepokój wzrastał, a wątpliwości przybierały na sile.
Wreszcie, na początku maja,
postanowiłem, że spróbuję
rozwikłać zagadkę tajemniczej kobiety z okna kamieniczki na końcu Żabiego Kruka
i zabawię się w kolejnego detektywa Bednarskiego, który swego czasu rozwiązywał
zagadki kryminalne w Wolnym Mieście Gdańsku albo w ubóstwianego w wieku
nastoletnim Philipa Marlowe’a z opowiadań Raymonda Chandlera, któremu zawsze
zazdrościłem nie tylko przebiegłości ale i opanowania (no dobrze, zazdrościłem
mu także pięknych rudych kobiet). W tym celu musiałem znaleźć sposób na to,
żeby dostać się do kamienicy i zapukać do drzwi na ostatnim drugim piętrze. Gdy
doszedłem na miejsce ku mojemu zaskoczeniu przy drzwiach frontowych nie było
jednak żadnego domofonu. „Jakże mogłem tego nie zauważyć wcześniej?” – przeszło
mi przez myśl, choć nie miało to w tym momencie żadnego znaczenia. Były jeszcze
drugie drzwi, od strony podwórka i ulicy Pod Zrębem, z wychodzącą do
kamieniczki werandą, ale otaczał je duży płot. W dodatku na drzwiach
wejściowych od strony Żabiego Kruka wisiała kratka z przestrogą:
W związku z epidemią oraz mając na uwadze to, że lokatorami tego budynku są w większości osoby starsze uprasza się o nie wchodzenie do budynku osobom postronnym.
Z poczuciem zawodu, próbując po raz któryś zapomnieć o całej sprawie, przeszedłem jak zazwyczaj prawą stroną kamienicy i ruszyłem przez Plac Wałowy w stronę basztu św. Gertrudy. I wtedy wydarzyło się coś, co podobnie jak widok kobiety w oknie nie jest niczym specjalnie wyjątkowym, ale co popchnęło jednak całą historię do przodu i nosiło znamiona kolejnego dziwnego ciągu tej opowieści. Gdy wracałem ze spaceru, a wróciłem tym razem nieco szybciej z uwagi na telefon od Hanny („Czy mógłbyś wrócić wcześniej i ugnieść ciasto na chleb, a po drodze poszukać drożdży?”), gdy przechodziłem obok dwupiętrowej kamieniczki przy Żabim Kruku, zauważyłem że drzwi frontowe do kamienicy są tym razem otwarte. Bez większego zastanowienia wszedłem więc do środka i - mając przed sobą wysłużone drewniane schody oraz nie chcąc robić niepotrzebnego hałasu - zacząłem ostrożnie wspinać się na kolejne stopnie niczym cyrkowiec po rozżarzonych węgielkach. Gdy znalazłem się na górze podszedłem do drzwi po lewej stronie odpowiadających mieszkaniu od strony Żabiego Kruka. Nacisnąłem dzwonek. Nikt nie otwierał. Po dłuższej chwili powtórzyłem proceder zatrzymując palec na dzwonku nieco dłużej niż za pierwszym razem. Na piętrze panowała jednak tak przeszywająca cisza, że przeszło mi przez myśl, że albo cały budynek jest pusty, albo cały mnie obserwuje. Pięć sekund, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Nie usłyszałem nawet, żeby ktoś zbliżał się do drzwi. „No dobra Marlowe, to już koniec tego śledztwa” – pomyślałem i zacząłem kierować się ku schodom. Gdy znalazłem się już na parterze zwróciłem uwagę na skrzynkę na listy. Nie znałem numeru interesującego mnie mieszkania, ponieważ drzwi na ostatnim piętrze, zarówno po lewej jak i po prawej stronie nie były oznaczone, ale numery dziesięć i dwanaście odpowiadały tym z ostatniego piętra. Uchyliłem skrzynkę pod numerem dziesięć i dojrzałem kartkę z przypomnieniem o okresowej kontroli instalacji gazowej. Długimi i cienkimi palcami zdołałem ją wyjąć (sprawność w tym zakresie nabrałem poprzez obcowanie z domową skrzynką i z własnym zapominalstwem, co skutkowało często tym, że wychodząc z mieszkania na Żabim Kruku nie zabierałem do kieszeni ze sobą małego kluczyka i musiałem odbierać pocztę na wskroś manualnie). Kontrola miała się odbyć trzy tygodnie temu, więc zawiadomienie najpewniej straciło już na ważności. Podarłem kartkę na pół. Z pomocą przyszła mi też obsesja na punkcie ołówków, którą to mam od dzieciństwa, a dzięki której w większości ubrań wierzchnich, szczególnie tych z wewnętrznymi kieszeniami, można znaleźć przynajmniej jeden egzemplarz ołówka. I tak w jednej ze skrytek wiosennej kurtki, którą wyciągnąłem z szafy trzy dni wcześniej, znalazłem długo nieużywanego granatowo-szarego Faber-Castella. Na każdej z dwóch podartych części kartki bez większego zastanowienia napisałem.
Proszę o pilny kontakt. (Tutaj numer telefonu). Wciąż aktualne. Filip Bednarski.
Jedną część kartki wrzuciłem pod numer dziesięć. Drugą – pod dwunastkę. Wyszedłem z kamieniczki i spokojnym krokiem ruszyłem w stronę mojego mieszkania na Żabim Kruku. Gdybym palił papierosy i choć trochę wyglądał jak Philip Marlowe w tym miejscu powinienem napisać, że wyciągnąłem paczkę Cameli.
W związku z epidemią oraz mając na uwadze to, że lokatorami tego budynku są w większości osoby starsze uprasza się o nie wchodzenie do budynku osobom postronnym.
Z poczuciem zawodu, próbując po raz któryś zapomnieć o całej sprawie, przeszedłem jak zazwyczaj prawą stroną kamienicy i ruszyłem przez Plac Wałowy w stronę basztu św. Gertrudy. I wtedy wydarzyło się coś, co podobnie jak widok kobiety w oknie nie jest niczym specjalnie wyjątkowym, ale co popchnęło jednak całą historię do przodu i nosiło znamiona kolejnego dziwnego ciągu tej opowieści. Gdy wracałem ze spaceru, a wróciłem tym razem nieco szybciej z uwagi na telefon od Hanny („Czy mógłbyś wrócić wcześniej i ugnieść ciasto na chleb, a po drodze poszukać drożdży?”), gdy przechodziłem obok dwupiętrowej kamieniczki przy Żabim Kruku, zauważyłem że drzwi frontowe do kamienicy są tym razem otwarte. Bez większego zastanowienia wszedłem więc do środka i - mając przed sobą wysłużone drewniane schody oraz nie chcąc robić niepotrzebnego hałasu - zacząłem ostrożnie wspinać się na kolejne stopnie niczym cyrkowiec po rozżarzonych węgielkach. Gdy znalazłem się na górze podszedłem do drzwi po lewej stronie odpowiadających mieszkaniu od strony Żabiego Kruka. Nacisnąłem dzwonek. Nikt nie otwierał. Po dłuższej chwili powtórzyłem proceder zatrzymując palec na dzwonku nieco dłużej niż za pierwszym razem. Na piętrze panowała jednak tak przeszywająca cisza, że przeszło mi przez myśl, że albo cały budynek jest pusty, albo cały mnie obserwuje. Pięć sekund, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Nie usłyszałem nawet, żeby ktoś zbliżał się do drzwi. „No dobra Marlowe, to już koniec tego śledztwa” – pomyślałem i zacząłem kierować się ku schodom. Gdy znalazłem się już na parterze zwróciłem uwagę na skrzynkę na listy. Nie znałem numeru interesującego mnie mieszkania, ponieważ drzwi na ostatnim piętrze, zarówno po lewej jak i po prawej stronie nie były oznaczone, ale numery dziesięć i dwanaście odpowiadały tym z ostatniego piętra. Uchyliłem skrzynkę pod numerem dziesięć i dojrzałem kartkę z przypomnieniem o okresowej kontroli instalacji gazowej. Długimi i cienkimi palcami zdołałem ją wyjąć (sprawność w tym zakresie nabrałem poprzez obcowanie z domową skrzynką i z własnym zapominalstwem, co skutkowało często tym, że wychodząc z mieszkania na Żabim Kruku nie zabierałem do kieszeni ze sobą małego kluczyka i musiałem odbierać pocztę na wskroś manualnie). Kontrola miała się odbyć trzy tygodnie temu, więc zawiadomienie najpewniej straciło już na ważności. Podarłem kartkę na pół. Z pomocą przyszła mi też obsesja na punkcie ołówków, którą to mam od dzieciństwa, a dzięki której w większości ubrań wierzchnich, szczególnie tych z wewnętrznymi kieszeniami, można znaleźć przynajmniej jeden egzemplarz ołówka. I tak w jednej ze skrytek wiosennej kurtki, którą wyciągnąłem z szafy trzy dni wcześniej, znalazłem długo nieużywanego granatowo-szarego Faber-Castella. Na każdej z dwóch podartych części kartki bez większego zastanowienia napisałem.
Proszę o pilny kontakt. (Tutaj numer telefonu). Wciąż aktualne. Filip Bednarski.
Jedną część kartki wrzuciłem pod numer dziesięć. Drugą – pod dwunastkę. Wyszedłem z kamieniczki i spokojnym krokiem ruszyłem w stronę mojego mieszkania na Żabim Kruku. Gdybym palił papierosy i choć trochę wyglądał jak Philip Marlowe w tym miejscu powinienem napisać, że wyciągnąłem paczkę Cameli.
***
W Gdańsku tymczasem, jak i w całej
Polsce, powoli kończył się czas epidemii. Krajowe media informowały co prawda o
nowych przypadkach wykrycia tajemniczego wirusa, ale były to już przypadki
pojedyncze i szybko izolowane, przede wszystkim w województwie mazowieckim i na
Śląsku - w większości takie, u których wirus znów się uaktywnił po
wcześniejszej fazie wygaszenia. W mojej gazecie także nastąpiła odwilż i oraz
częściej pisałem coś innego niż raport o stanie walki z epidemią w Trójmieście
i całym wojewódzkie pomorskim. Polskie władze otworzyły granice, choć wciąż
odbywały się na nich kontrole i obowiązkowe mierzenie temperatury. Rok szkolny
został wydłużony do sierpnia ku niezadowoleniu wielu uczniów, którzy pierwszy
raz w życiu musieli siadać do szkolnych ławek w sezonie wakacyjnym. Otwarto
kina i teatry, ale wprowadzono limity w liczbie uczestniczących w wydarzeniach
kulturalnych. Wystartowała też liga piłkarska, choć mecze odbywały się jeszcze
wówczas przy pustych trybunach. W kraju nad Wisłą zaczęto dyskusję o nowym
terminie krajowych wyborów prezydenckich, które w wyniku konsensusu
politycznego odłożono w czasie. Wirus przestał także siać spustoszenie w innych
państwach Europy. Włochy i Hiszpania, najbardziej nim dotknięte, stawały już na
nogi i dziękowały obywatelom za cierpliwość i solidarność. Jedynym regionem
świata, który wciąż notował ciągły przyrost chorych i śmiertelnych przypadków
była Ameryka Południowa, za którą modlił się w tamtym czasie w szczególności
papież Franciszek. Gdy w Polsce otwierano granice, w Boliwii wprowadzono stan
klęski naturalnej.
Spodziewaliśmy się dziecka, więc
wygaszenie epidemii przyszło w dobrym momencie. Czas niepokoju i ograniczonego
dostępu do wszelkiej materii nie sprzyjał ciąży Hanny i codziennie modliliśmy
się o pomyślną przeprawę przez ten niełatwy czas. Na wspomniane spacery Żabim
Krukiem, przez Plac Wałowy, do bastionu św Gertrudy i Żubra, często zbierałem
ze sobą różaniec, bo dystans z domu na wzniesienia odpowiadał dokładnie czasowi
jaki potrzeba na odmówienie bez pośpiechu jednej różańcowej tajemnicy. Może
dlatego, z uwagi na modlitewne skupienie, tamtego dnia, gdy zabawiłem się w
gdańskiego detektywa, nie dojrzałem domofonu przy kamieniczce na końcu Żabiego
Kruka. Zresztą wówczas, gdy spotkałem tajemniczą kobietę z okna, również
dzierżyłem w ręce bursztynowy różaniec kupiony na Wyspie Sobieszewskiej jeszcze
na pierwszym roku studiów i pozdrawiając ją mimowolnie wyciągnąłem go do góry.
Może dlatego zwróciła na mnie wówczas uwagę? Widok podążającego ulicą młodego
mężczyzny zaplątanego w pastelowe kable i głośniki nie jest już dziś w żaden
sposób zaskakujący, ale z mieniącym się złotawym różańcem w ręku? Tak czy
inaczej sprawa kobiety z okna wciąż nie dawała mi spokoju. Telefon jednak
milczał. Minął tydzień, później dwa… Wciąż chodziłem na spacery, spoglądając
ukradkiem na okno kamieniczki, i
wdrapywałem się na wały, choć już rzadziej niż wcześniej z uwagi na potrzebę
towarzyszenia żonie w ostatnich tygodniach ciąży. Odbierałem też wszystkie
nieznane połączenia telefoniczne, co w mojej pracy dziennikarza bywało czasem
zgubne. W połowie czerwca zadzwoniła kobieta w średnim wieku, przedstawiając
się jako czytelniczka Barbara, i zaczęła krytykować mnie w sposób
nieparlamentarny z uwagi na mój niedawny artykuł w gazecie, w którym próbowałem
bronić sensu segregacji śmieci w dobie pandemii, co uznała za sprawę tyleż
nieważną co nawet godzącą w „humanitaryzm społeczny”. Na pytanie skąd wzięła
mój numer nie uzyskałem jednak odpowiedzi, co wywołało we mnie dodatkowy
niepokój i poczucie osaczenia. Wreszcie w połowie czerwca, na tydzień przed
urodzinami mojej żony, zadzwonił telefon. Numer był mi nieznany.
- Dzień dobry. Z kim mam przyjemność? – zapytała kobieta w słuchawce. Z głosu można było wyczuć, ze była kobietą bardzo młodą, choć na pewno pełnoletnią.
- Filip, dzień dobry.
- Pan Filip Bednarski?
- Ttt…Tak, zgadza się.
- Dzwonię w sprawie kartki znalezionej w skrzynce.
- Bardzo mi miło. Dziękuję, że pani dzwoni.
Nie zdradziła mi swojego imienia, nie poznałem go do dzisiaj. Opisałem jej całą historię, wyjaśniając na początku, że nie jestem fachowcem od instalacji gazowej. Początkowo nie chciała mi zdradzić kim jest. Wydawało mi się, że o kilku chwilach rozmowy chciała się nawet rozłączyć, biorąc mnie najpewniej za jakiegoś pospolitego szaleńca czy taniego lowelasa. Miałem jednak wrażenie, że im więcej mówiłem, tym bardziej była po mojej stronie. Być może to mój zwarty i całkiem zgrabny styl wypowiedzi oddalał ją od przekonania, że ma do czynienia z kimś niepoważnym, a na pewno kimś kto może wzbudzać niepokój czy nawet strach. Aż wreszcie powiedziała:
- Prawdopodobnie widział pan moją mamę.
- Pani mamę? Czy ona nadal tam mieszka?
- Nie, już nie mieszka. Zmarła miesiąc temu. Nowotwór, długa i ciężka choroba. Nic więcej panu nie powiem. Chyba pan rozumie.
- Oczywiście. Jak mama miała na imię?
- Proszę wybaczyć, będzie lepiej jak to pozostanie tajemnicą.
Trzymałem słuchawkę w ręku i wydawało mi się, że informacja, którą dostałem od kobiety z telefonu nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ale w tym samym momencie czułem już przypływ emocji, które odrzucałem od siebie od dłuższego czasu, a które teraz zbliżały się niczym fala zabójczego tsunami. Miałem wrażenie, że moje ciało jest teraz ułożone z gorących kosteczek domina, które jedna po drugiej, wbrew grawitacji, poczynając od stóp do głowy, upadają na siebie i za chwilę moja głowa znajdzie się na podłodze. Wziąłem głębszy oddech i przez chwilę milczałem. Po drugiej stronie słuchawki także zapanowała chwila ciszy. I gdy miałem wrażenie, że za chwilę nastąpi koniec rozmowy, dosłyszałem, że młoda kobieta przygotowuje się do wyrzucenia z siebie kolejnych głosek:
- Nie wiem dlaczego pan ciągle to rozpamiętuje i mam nadzieję, że to nie jest żadna prowokacja albo coś podobnego…
Przerwałem jej i zapewniłem po raz kolejny, że nie mam złych intencji, chciałbym jednak wyjaśnić tę sytuację, tak żeby o niej zapomnieć.
- Powiem coś panu, tylko proszę z tego nie wyciągać żadnych wniosków, bo być może nie o pana tutaj chodzi - powiedziała, po czym znów zawiesiła na chwilę głos. - Mama wspomniała pewnego dnia, że widziała kogoś w oknie. Wcześniej nie opowiadała takich rzeczy. W ogóle w ostatniej fazie mało mówiła, już pogodzona z chorobą i ze śmiercią. Nic ją nie zajmowało, była głównie nieobecna. Raz jednak zwierzyła się z tego, że zobaczyła kogoś na zewnątrz. Tylko tak jak mówiłam, proszę tego nie brać do siebie. Wydawało jej się chyba, że zobaczyła swojego męża. Powtarzam tylko, żeby pan tego źle nie odebrał. Jej mąż, mój tata, był starym marynarzem. Zaginął piętnaście lat temu na morzu. Do dziś go nie odnaleziono, prawdopodobnie wypadł za burtę. Z jakich powodów, proszę sobie dopowiedzieć. Był jednak dobrym mężem i kochanym ojcem. Jak wracał z morza to mama wyglądała go cały dzień w oknie pokoju sypialnego. Wyglądała na niego także i tym ostatnim razem, nie zdając sobie wówczas jeszcze sprawy z tego co się stało. Miał wrócić w jej trzydzieste urodziny i przywieźć jej jakąś niespodziankę z morza. Gdy mama wspomniała wtedy niedługo przed śmiercią, że widziała kogoś w oknie, miałam wrażenie, że mówi właśnie o ojcu, choć nie powiedziała tego wprost. Pierwszy raz od dawna zobaczyłam jednak na jej twarzy uśmiech. Pewnie zdawała sobie sprawę, że to co sobie wyobraziła, albo przypomniała, jest nieprawdziwe i nieuzasadnione, ale… Była zadowolona tak, jak już dawno wcześniej nie była. Proszę tylko nie brać tego do siebie, tak jak powiedziałam wcześniej. Zresztą, proszę być spokojnym… (Kobieta po raz kolejny zawiesiła głos, jakby zastanawiając się czy dokończyć zdanie) … Mój tata to był kawał chłopa, pan przy nim to pewnie niezłe chucherko!
- Dziękuję za to, co pani powiedziała. Nie wezmę tego do siebie – powiedziałem w poczuciu lekkiej ekscytacji pomieszanej ze zdenerwowaniem. – Swoją drogą, skąd to podejrzenie, że chucherko? – zapytałem niepewnie na koniec, chyba tylko po to, żeby uratować naruszony skrawek męskiej dumy.
- Kobieca intuicja, proszę pana – dodała z nutą wesołkowatości w głosie, jakby była przekonana o tym co mówi.
- Jakby pani czegoś potrzebowała to proszę dzwonić – odpowiedziałem na pożegnanie.
Rozłączyliśmy się. Nigdy nie rozmawiałem z nią ponownie. Nigdy nie poznałem jej nazwiska ani nazwiska jej matki.
Tymczasem zbliżał się czas urodzin Hanny. Na kilka dni przed tym wydarzeniem opowiedziałem jej całą historię. Nie mogłem napisać jej o tym opowiadania, które sobie zażyczyła na prezent, bo zanim wyjaśniła się sprawa tajemniczej postaci z okna kamieniczki przy Żabim Kruku, było już na to za późno. Gdy zdradziłem Hannie fakt, że tajemnicza kobieta czekała na męża marynarza, ona także lekko drwiącym głosem zapytała:
- Marynarza? Ty? A to dobre!
Nie zrobiło to jednak na mnie żadnego wrażenia, nie wywołało większych emocji. Męska duma także nie zgłosiła tym razem zażalenia. W ogóle, po tej historii z kobietą z okna kamieniczki, poczułem się jakby silniejszy i spokojniejszy niż wcześniej. Z nadzieją patrzyłem w przyszłość, nie mogłem doczekać się pierwszego dziecka, a podczas przesiadywania na wzniesieniach położonych przy Placu Wałowym wymyślałem kolejne rozdziały historii na inne – o wiele ciekawsze w moim mniemaniu - opowiadanie dla żony. Tym razem na rocznicę ślubu. Bohaterką miała być wspomniana rękawiczka latająca nad Gdańskiem. Zastanawiałem się tylko jak ją połączyć z baśniową opowieścią o Żabim Kruku, którą kiedyś, jeszcze na studiach na Uniwersytecie Gdańskim, wyłożył nam niezapomniany profesor Jerzy Samp. Przypomniałem ją sobie pewnego dnia na szczycie bastionu św. Gertrudy, patrząc na wspomnianą foliową dłoń, pogrążoną w niewidzialnym tańcu, ginącą gdzieś w tle wiosennej panoramy gdańskiego Głównego Miasta.
- Dzień dobry. Z kim mam przyjemność? – zapytała kobieta w słuchawce. Z głosu można było wyczuć, ze była kobietą bardzo młodą, choć na pewno pełnoletnią.
- Filip, dzień dobry.
- Pan Filip Bednarski?
- Ttt…Tak, zgadza się.
- Dzwonię w sprawie kartki znalezionej w skrzynce.
- Bardzo mi miło. Dziękuję, że pani dzwoni.
Nie zdradziła mi swojego imienia, nie poznałem go do dzisiaj. Opisałem jej całą historię, wyjaśniając na początku, że nie jestem fachowcem od instalacji gazowej. Początkowo nie chciała mi zdradzić kim jest. Wydawało mi się, że o kilku chwilach rozmowy chciała się nawet rozłączyć, biorąc mnie najpewniej za jakiegoś pospolitego szaleńca czy taniego lowelasa. Miałem jednak wrażenie, że im więcej mówiłem, tym bardziej była po mojej stronie. Być może to mój zwarty i całkiem zgrabny styl wypowiedzi oddalał ją od przekonania, że ma do czynienia z kimś niepoważnym, a na pewno kimś kto może wzbudzać niepokój czy nawet strach. Aż wreszcie powiedziała:
- Prawdopodobnie widział pan moją mamę.
- Pani mamę? Czy ona nadal tam mieszka?
- Nie, już nie mieszka. Zmarła miesiąc temu. Nowotwór, długa i ciężka choroba. Nic więcej panu nie powiem. Chyba pan rozumie.
- Oczywiście. Jak mama miała na imię?
- Proszę wybaczyć, będzie lepiej jak to pozostanie tajemnicą.
Trzymałem słuchawkę w ręku i wydawało mi się, że informacja, którą dostałem od kobiety z telefonu nie zrobiła na mnie większego wrażenia, ale w tym samym momencie czułem już przypływ emocji, które odrzucałem od siebie od dłuższego czasu, a które teraz zbliżały się niczym fala zabójczego tsunami. Miałem wrażenie, że moje ciało jest teraz ułożone z gorących kosteczek domina, które jedna po drugiej, wbrew grawitacji, poczynając od stóp do głowy, upadają na siebie i za chwilę moja głowa znajdzie się na podłodze. Wziąłem głębszy oddech i przez chwilę milczałem. Po drugiej stronie słuchawki także zapanowała chwila ciszy. I gdy miałem wrażenie, że za chwilę nastąpi koniec rozmowy, dosłyszałem, że młoda kobieta przygotowuje się do wyrzucenia z siebie kolejnych głosek:
- Nie wiem dlaczego pan ciągle to rozpamiętuje i mam nadzieję, że to nie jest żadna prowokacja albo coś podobnego…
Przerwałem jej i zapewniłem po raz kolejny, że nie mam złych intencji, chciałbym jednak wyjaśnić tę sytuację, tak żeby o niej zapomnieć.
- Powiem coś panu, tylko proszę z tego nie wyciągać żadnych wniosków, bo być może nie o pana tutaj chodzi - powiedziała, po czym znów zawiesiła na chwilę głos. - Mama wspomniała pewnego dnia, że widziała kogoś w oknie. Wcześniej nie opowiadała takich rzeczy. W ogóle w ostatniej fazie mało mówiła, już pogodzona z chorobą i ze śmiercią. Nic ją nie zajmowało, była głównie nieobecna. Raz jednak zwierzyła się z tego, że zobaczyła kogoś na zewnątrz. Tylko tak jak mówiłam, proszę tego nie brać do siebie. Wydawało jej się chyba, że zobaczyła swojego męża. Powtarzam tylko, żeby pan tego źle nie odebrał. Jej mąż, mój tata, był starym marynarzem. Zaginął piętnaście lat temu na morzu. Do dziś go nie odnaleziono, prawdopodobnie wypadł za burtę. Z jakich powodów, proszę sobie dopowiedzieć. Był jednak dobrym mężem i kochanym ojcem. Jak wracał z morza to mama wyglądała go cały dzień w oknie pokoju sypialnego. Wyglądała na niego także i tym ostatnim razem, nie zdając sobie wówczas jeszcze sprawy z tego co się stało. Miał wrócić w jej trzydzieste urodziny i przywieźć jej jakąś niespodziankę z morza. Gdy mama wspomniała wtedy niedługo przed śmiercią, że widziała kogoś w oknie, miałam wrażenie, że mówi właśnie o ojcu, choć nie powiedziała tego wprost. Pierwszy raz od dawna zobaczyłam jednak na jej twarzy uśmiech. Pewnie zdawała sobie sprawę, że to co sobie wyobraziła, albo przypomniała, jest nieprawdziwe i nieuzasadnione, ale… Była zadowolona tak, jak już dawno wcześniej nie była. Proszę tylko nie brać tego do siebie, tak jak powiedziałam wcześniej. Zresztą, proszę być spokojnym… (Kobieta po raz kolejny zawiesiła głos, jakby zastanawiając się czy dokończyć zdanie) … Mój tata to był kawał chłopa, pan przy nim to pewnie niezłe chucherko!
- Dziękuję za to, co pani powiedziała. Nie wezmę tego do siebie – powiedziałem w poczuciu lekkiej ekscytacji pomieszanej ze zdenerwowaniem. – Swoją drogą, skąd to podejrzenie, że chucherko? – zapytałem niepewnie na koniec, chyba tylko po to, żeby uratować naruszony skrawek męskiej dumy.
- Kobieca intuicja, proszę pana – dodała z nutą wesołkowatości w głosie, jakby była przekonana o tym co mówi.
- Jakby pani czegoś potrzebowała to proszę dzwonić – odpowiedziałem na pożegnanie.
Rozłączyliśmy się. Nigdy nie rozmawiałem z nią ponownie. Nigdy nie poznałem jej nazwiska ani nazwiska jej matki.
Tymczasem zbliżał się czas urodzin Hanny. Na kilka dni przed tym wydarzeniem opowiedziałem jej całą historię. Nie mogłem napisać jej o tym opowiadania, które sobie zażyczyła na prezent, bo zanim wyjaśniła się sprawa tajemniczej postaci z okna kamieniczki przy Żabim Kruku, było już na to za późno. Gdy zdradziłem Hannie fakt, że tajemnicza kobieta czekała na męża marynarza, ona także lekko drwiącym głosem zapytała:
- Marynarza? Ty? A to dobre!
Nie zrobiło to jednak na mnie żadnego wrażenia, nie wywołało większych emocji. Męska duma także nie zgłosiła tym razem zażalenia. W ogóle, po tej historii z kobietą z okna kamieniczki, poczułem się jakby silniejszy i spokojniejszy niż wcześniej. Z nadzieją patrzyłem w przyszłość, nie mogłem doczekać się pierwszego dziecka, a podczas przesiadywania na wzniesieniach położonych przy Placu Wałowym wymyślałem kolejne rozdziały historii na inne – o wiele ciekawsze w moim mniemaniu - opowiadanie dla żony. Tym razem na rocznicę ślubu. Bohaterką miała być wspomniana rękawiczka latająca nad Gdańskiem. Zastanawiałem się tylko jak ją połączyć z baśniową opowieścią o Żabim Kruku, którą kiedyś, jeszcze na studiach na Uniwersytecie Gdańskim, wyłożył nam niezapomniany profesor Jerzy Samp. Przypomniałem ją sobie pewnego dnia na szczycie bastionu św. Gertrudy, patrząc na wspomnianą foliową dłoń, pogrążoną w niewidzialnym tańcu, ginącą gdzieś w tle wiosennej panoramy gdańskiego Głównego Miasta.