Samolot
tanich linii Air Arabia obniża pułap lotu, znudzony pilot informuje, że za
dziesięć minut lądowanie. W Tangerze trzydzieści stopni, słońce i nic więcej,
czyli jak na ten miesiąc (a później kolejny i kolejny) od wieków przystało. A
więc zobaczę miasto najpierw z góry. Jakże to inna podróż niż te, o których
właśnie czytam. Paul Bowles, Truman Capote, William Burroughts i inni
podróżowali statkiem albo promem, przez Atlantyk, albo wzdłuż wybrzeża
Hiszpanii, w towarzystwie amerykańskiej i europejskiej bohemy. A ja tymczasem,
naprzeciwko grupki azjatyckich turystów, którzy gorączkowo wymieniają baterie w
najnowszym modelu Nikona i testują funkcję selfie, zajadam się Pringelsami i
słucham głosu stewardesy przypominającej po raz trzeci o dzisiejszej promocji
na perfumy pokładowe Paco Rabbane.
Cóż, takie czasy, mało
romantyczne. Ale za to mogę obejrzeć Tanger z góry, czego wspomniani
amerykańscy literaci nie zrobili. Czytam Capotego opowiadanie o Tangerze, że na
pierwszy rzut oka „wygląda jak biały płaszcz udrapowany na brzegach Afryki.”
Bowles pisze również, że w pierwszej chwili zakochał się w „białym mieście”.
Wyglądam zza okna samolotu. Szukam koloru białego, szukam pierwszych kolorów
miasta, ale na razie krajobraz raczej księżycowy – pojedyncze skupiska domków
wśród wypalonej ziemi, gdzieniegdzie bezkształtne drogi w esy floresy,
zaczynające się i znikające, jakby prowadzące donikąd. Ostatni zakręt,
przechylenie, i już za chwilę na ziemi. Za oknem wybrzeże, w oddali
wzniesienia, a na nich jasne regularnie ułożone plamki, niczym czapy muchomora
plamistego. Góry Tangeru, a chwilę później już pas startowy. Czytam zamykając
„Autobiografię” Paula Bowlesa: „jak każdy romantyk żywiłem niejasną pewność, że
dotrę kiedyś do romantycznego miejsca, które ujawniając mi swoje tajemnice,
obdarzy mnie mądrością i ekstazą”.
A więc Afryka, po raz pierwszy. Z lekką niepewnością i podnieceniem, jak pierwszoklasista pierwszego dnia szkoły, zakładam niezbyt ciężkawy plecak i wychodzę z samolotu. Paulina w drodze do hangaru lotniska zwraca mi uwagę na powietrze. „Specyficzne - ma zapach, a nawet smak” – mówi. Nie czuję nic specjalnego, jestem tym nawet zawiedziony. Przypominam sobie jednak machinalnie co pisał o powietrzu Paul Bowles: „dziwne, ciepłe powietrze (…) Jednego dnia krystalicznie czyste, tak że góry Hiszpanii zdają się być na wyciągnięcie ręki, drugiego zaś przypomina świetlisty gaz”. Jedno jest pewne - powietrze jest zdecydowanie bardziej suche niż te w Barcelonie, skąd przylecieliśmy do Tangeru. Po wyjściu z lotniska wsiadamy w grand taxi, czyli zdezelowanego mercedesa, prowadzonego przez podstarzałego Marokańczyka, który podczas drogi nie odzywa się ani słowem, za to po każdym zakręcie obrywa kawałek czarnej taśmy obklejającej piankową obręcz kierownicy (zastanawiam się po ilu zakrętach zostanie bez tej taśmy). Po mojej prawej stronie czuć ciężki zapach benzyny. Głośny ryk silnika przy podjeździe przechodzi w śpiew muezinów z okolicznych minaretów. W drodze do miasta mijamy szereg niedokończonych tynkowanych na biało budynków, które wyglądają na opuszczone inwestycje, niezrealizowane marzenia.
A więc Afryka, po raz pierwszy. Z lekką niepewnością i podnieceniem, jak pierwszoklasista pierwszego dnia szkoły, zakładam niezbyt ciężkawy plecak i wychodzę z samolotu. Paulina w drodze do hangaru lotniska zwraca mi uwagę na powietrze. „Specyficzne - ma zapach, a nawet smak” – mówi. Nie czuję nic specjalnego, jestem tym nawet zawiedziony. Przypominam sobie jednak machinalnie co pisał o powietrzu Paul Bowles: „dziwne, ciepłe powietrze (…) Jednego dnia krystalicznie czyste, tak że góry Hiszpanii zdają się być na wyciągnięcie ręki, drugiego zaś przypomina świetlisty gaz”. Jedno jest pewne - powietrze jest zdecydowanie bardziej suche niż te w Barcelonie, skąd przylecieliśmy do Tangeru. Po wyjściu z lotniska wsiadamy w grand taxi, czyli zdezelowanego mercedesa, prowadzonego przez podstarzałego Marokańczyka, który podczas drogi nie odzywa się ani słowem, za to po każdym zakręcie obrywa kawałek czarnej taśmy obklejającej piankową obręcz kierownicy (zastanawiam się po ilu zakrętach zostanie bez tej taśmy). Po mojej prawej stronie czuć ciężki zapach benzyny. Głośny ryk silnika przy podjeździe przechodzi w śpiew muezinów z okolicznych minaretów. W drodze do miasta mijamy szereg niedokończonych tynkowanych na biało budynków, które wyglądają na opuszczone inwestycje, niezrealizowane marzenia.
Przystanek końcowy to
Garra D’Kasbah, placyk będący jednocześnie wejściem do Kasby, czyli
ufortyfikowanej centralnej części medyny, zamieszkałej głównie przez Arabów.
Wynajęliśmy tu pokój w hostelu, który teraz bez powodzenia próbujemy odnaleźć…
Przychodzi to nam jednak z niemałą trudnością, nawet ze wsparciem GSP i przede
wszystkim Pauliny, która z natury ma świetną orientację w terenie. Okrążamy
hostel, a przynajmniej punkt zaznaczony na mapie w telefonie, raz, później
drugi, ale nie możemy trafić pod wskazane miejsce. Kręte uliczki medyny za
każdym razem prowadzą tak, że wychodzimy poza obręb obszaru docelowego, jakby
medyna nie chciała nas przyjąć traktując jak obcy organizm wyrzucany niczym
niepasujący pieniądz z automatu do gry. Wreszcie, po kwadransie, instynktownie
wchodzimy w jeden z kilku labiryntów, zaułek malowanych na niebiesko
obdrapanych fasad sześciennych domków, skręcamy w wąską uliczkę po prawej
stronie, gdzie znajdujemy wreszcie upragniony choć ledwie wyraźny napis „Hostel”. Hostel jest kilkupoziomowym domostwem, jakich
na medynie pełno, z częścią wspólną na każdym piętrze i tarasem na dachu, skąd
rozpościera się widok na sporą część miasta, wybrzeże i Zatokę Tangerską.
Drewniane okno naszego pokoju o numerze dwa wychodzi na uliczkę tak wąską, że
okno sześcianu naprzeciwko, a raczej otwór w ścianie tego domostwa, jest
dosłownie na wyciągnięcie ręki. Na ścianie przeciwległego pokoju widzę bogato
zdobiony obraz ze stronicą Koranu i cień płomienia dogasającej świeczki. W
dole, wspomniana ślepa uliczka medyny, w którą - poza dorosłymi tubylcami,
piskliwymi dziećmi i wszędobylskimi kotami -
co jakiś czas wpada zbłąkany turysta.
Grand
i Petit Socco, czyli powrót do przeszłości
Następnego dnia,
jeszcze przed południem, idziemy na Grand Socco, centralny plac w Tangerze,
który w czasach podróży moich literackich przewodników, czyli w drugiej połowie
dwudziestego wieku, był głównym arabskim placem targowym. Do magii Grand Socco
wzdychało wielu, w głębi Grand Socco wielu szukało rozwiązania tajemnicy i
niedookreślonej siły przyciągania miasta. Pomyślałem, że pójdę tam najpierw,
żeby zobaczyć co zostało z tej tajemnicy i czy może z uwagi na istotne
przeobrażenie placu tajemnica Tangeru po prostu nie wyparowała, więc próżno jej
już szukać. Dziś Grand Socco do magii dawnego miejsca daleko, miejsce to jest
bowiem dużym wybrukowanym rondem z
kilkoma drzewami palmowymi wokół i niedziałającą obdrapaną fontanną w środku,
gdzie życie płynie trochę mniej leniwie niż w samej medynie. Wokół Grand Socco
usłane są restauracje, z nachalnymi naganiaczami, sklepy różnej maści i kino Cinema Rif z uroczą kawiarnią na zewnątrz. Siedzimy na ławce
przy fontannie i w promieniach nachalnego słońca obserwujemy to co dzieje się
wokół.
Jeszcze dwa dni temu
siedziałem przy podobnej fontannie na placu Puerta del Sol w Madrycie. Plac
Puerta del Sol na pozór wyglądał jak dobrze nastrojony i wyregulowany
mechanizm, a w wspomniana fontanna działała w najlepsze. Grand Socco natomiast
na pierwszy rzut oka bliżej do chaotycznego tworu, karuzeli zdarzeń i emocji,
epicentrum przypadkowości. Ale jest to chyba tylko wrażenie pozorne, bo im
dłużej siedziałem na Puerta del Sol i im dłużej patrzyłem teraz na Grand Socco
powoli zmieniałem zdanie. Pół godziny spędzone na placu w centrum Madrytu
wystarczyło, żeby odnieść wrażenie, że ten porządek jest tylko powierzchowny, a
wiele przewijających się przez plac osób – czy to turystów czy tubylców –
znalazło się tu trochę z przypadku, z ciekawości, bez wyraźnie zarysowanego
planu na dalszą podróż, a być może i na dalsze życie. (Zaczepia mnie para
turystów z Niemiec: - Jak najszybciej dojść do Plaza de Espana? Tłumaczę,
pokazuję. – Dziękujemy, zresztą, może wybierzemy się tam później, bo teraz
siarczyste słońce, jeszcze wstąpimy tu na kawę… Czy jest w ogóle sens tam dziś
iść, Jonas?). Z kolei im dłużej pełniłem rolę obserwatora na ławce przy wyłączonej
fontannie na Grand Socco tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tutaj,
w centrum tego pozornego bałaganu i rozgardiaszu, niemal każdy zna swoją drogę,
ma plan, pomysł, choćby na najbliższą chwilę. Że chaos jest tutaj tylko
pozorny, bo wewnątrz Grand Socco zdaje się być zdecydowanie bardziej
uporządkowane i zsynchronizowane niż madrycki Puerta del Sol. Jak gdyby
europejski porządek wiązał się z wewnętrznym chaosem i nieładem, podczas gdy
marokański chaos i rozgardiasz były wierzchnią częścią wewnętrznego sensu i porządku. Może to tutaj, przy niedziałającej fontannie
na Grand Socco, należy szukać uroku tego kraju, uroku tego miasta?
Póki co jednak pora na danie główne dnia, a może i całej podróży, a na pewno podróży literackiej - mniejszy miejski suk, czyli Petit Socco. Swoiste centrum Tangeru. Miejsce o którym pisali wszyscy, które Truman Capote wręcz sobie ukochał traktując jako namiastkę Nowego Jorku. Tak jak Petit Socco jest uznawane często za centrum Tangeru, tak Cafe Central jest uznawana za centrum Petit Socco. Cafe Central było kiedyś miejscem inspiracji dla innego amerykańskiego pisarza z pokolenia bitników Williama Burroughtsa, który na stoliku w kawiarni wymyślił swoją popisową i skandalizującą powieść „Nagi lunch”. Siadamy na zewnątrz Cafe Central, ale przy samym wejściu do kawiarni. Zamawiamy słynną gorącą herbatę miętową, w końcu bez słodzonej herbaty miętowej tutaj ani rusz. Siedząc na Petit Socco, popijając herbatę, czuję się niemal jak widz w teatrze.
Póki co jednak pora na danie główne dnia, a może i całej podróży, a na pewno podróży literackiej - mniejszy miejski suk, czyli Petit Socco. Swoiste centrum Tangeru. Miejsce o którym pisali wszyscy, które Truman Capote wręcz sobie ukochał traktując jako namiastkę Nowego Jorku. Tak jak Petit Socco jest uznawane często za centrum Tangeru, tak Cafe Central jest uznawana za centrum Petit Socco. Cafe Central było kiedyś miejscem inspiracji dla innego amerykańskiego pisarza z pokolenia bitników Williama Burroughtsa, który na stoliku w kawiarni wymyślił swoją popisową i skandalizującą powieść „Nagi lunch”. Siadamy na zewnątrz Cafe Central, ale przy samym wejściu do kawiarni. Zamawiamy słynną gorącą herbatę miętową, w końcu bez słodzonej herbaty miętowej tutaj ani rusz. Siedząc na Petit Socco, popijając herbatę, czuję się niemal jak widz w teatrze.
A więc sceneria, patrząc od lewej: dom pielgrzyma Casa Familia de Nazaret, Cafe El Manara, reklama na murze „Pokój do wynajęcia”, plakat z reklamą fryzjera wzbogacony wizerunkiem zachodniego playboya z wysoką czupryną, kiosk z przyprawami i słodyczami, sklep odzieżowy Volubilis, galeria ze skórzanymi kurtkami i damskimi torebkami Zoco Chico, hamburgery i kanapki na wynos, sklepik z kosmetykami. Centralnym punktem jest tutaj niewielki placyk z wdzierającymi się nań krzesełkami z okolicznych restauracji, który mógłby służyć za scenę. A na owej scenie tymczasem, raz z lewej, raz z prawej, zza okalających plac budynków, pojawiają się co i rusz kolejni aktorzy: dwóch tubylców w śnieżnobiałych galabijach wymachujących rękami i krzyczących na siebie nawzajem, grubaśny Amerykanin w koszuli w kratę w okularach Ray Ban z aparatem przepasanym przez ramię, starzec w burnusie utykający na prawą nogę i śpiewający coś po cichu ochrypniętym głosem, para turystów mówiących po hiszpańsku, on w koszulce Realu Madryt, ona lekkiej kolorowej sukience wyglądającej jak znoszona podomka, bezdomny o postawie katatonicznej wdychający bezwstydnie klej z plastikowej torebki, wytatuowana Rosjanka z kolczykiem w pępku i w szortach eksponujących dolną część pośladków… W jednej chwili na Petit Socco, gwar i rozgardiasz ustępuje miejsca coraz głośniejszym, zbliżającym się śpiewom… Na scenę wchodzi kondukt pogrzebowy, wszyscy siedzący na kawiarnianych krzesełkach wstają jak do hymnu, a ja czuję się jakbym był bohaterem opowiadania Trumana Capotego, co więcej jakbym był samym Trumanem Capotem, który w opowiadaniu o Tangerze pisał, a do czego wróciłem wertując książkę ledwie dziesięć minut temu: „Raz gdy tam siedzieliśmy zaległo nagłe milczenie; arabska orkiestra, trąbiąca wesoło, przeszła ulicą obok oświetlonych kawiarni. (…) owa orkiestra okazała się strażą przednią konduktu żałobnego.” Kondukt żałobny złożony jest z kilkunastu mężczyzn, w tym czterech, którzy niosą lektykę ze zwłokami mężczyzny, lektykę wyglądającą jak przewrócony stolik z sześcioma nogami przykryty zieloną płachtą ze złotymi frędzelkami, z której wystają nieokryte części obojczyka i stopy zmarłego. Śpiewy mężczyzn nie są jednak wesołe, a zawodzące, przejmujące. Kondukt przechodzi przez Petit Socco jak błyskawica - szybko, wręcz w pośpiechu, niczym karetka na sygnale. Mam wrażenie, że po raz pierwszy w Tangerze, ktoś się gdzieś spieszy. Jakby dopiero w styczności ze śmiercią tubylcom zaczęło zależeć na czasie, jakby dopiero w styczności z wiecznością, tempo życia Tangeru nabierało rozpędu, a może stawało się bardziej realne, czasowe, europejskie.
Wracając z Petit Socco
trafiamy do okolicznego parku znanego pod nazwą Ogrody Mendoubia. Pod jednym ze
starych drzew, których tu wysyp, znajdują się kartony, które miejscowym służą
za legowisko na trawie. Bierzemy dwa z nich i kładziemy się na trawiastym
pagórku. Od razu zwraca na nas uwagę chudy Marokańczyk ze zniszczoną twarzą
leżący nieopodal i palący kit, czyli tutejszą marihuanę. Pyta nas czy chcemy
spróbować, ale stanowczo odmawiamy. Gdy po godzinie wpatrywania się w niebo i
korony drzew, obmyślając dalszy plan nic nie robienia, leniwie podnosimy się z
trawy, patrzy na nas przeszywająco, jakby z poczuciem zbliżającej się straty.
Nie mówi nic, ale widać, że chce zamienić choćby słowo. Pytam skąd jest, a
Hasan opowiada nam historię swojego życia:
Jest z Szafszawan, czyli niebieskiego miasta, zwanego w ten sposób od błękitnego koloru fasad domów, położonego kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Tangeru. Przyjechał do siostry, bo ta urodziła syna, a Hasan jest odpowiedzialny za nadanie mu imienia (więc dziecko będzie miało na imię Hasan). Hasan ma pięćdziesiąt lat, jest ogrodnikiem, pracował kiedyś nawet w ogrodach króla Muhammada VI w Tetuan. W 1991 roku w Tangerze poznał Brytyjkę, o której mówi wyniośle „Lady Aniston”, porównując jej dziewczęcą urodę do urody mojej żony. Lady Aniston przyjechała do Tangeru na wakacje. Wpadła w oko Hasanowi, a Hasan wpadł w oko Lady Aniston. Po czterech latach ożenił się z nią i wyjechał do Wielkiej Brytanii, do Londynu. Pracował jako ogrodnik, zmywał naczynia, ale w gruncie rzeczy był na utrzymaniu Brytyjki i to był błąd. Hasan czuł się w Londynie coraz gorzej, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Miłość do Lady Aniston na obczyźnie okazała się trudniejsza niż w Maroku, Hasan zdawał sobie coraz bardziej sprawę, że Lady Aniston już go nie kocha. A Lady Aniston coraz bardziej zdawałą sobie sprawę, że nie kocha Hasana. Pewnego dnia wróciła w nocy pijana. Był ramadan, a ona chciała się z nim całować, mając alkohol na ustach. A jak pijesz alkohol w Ramadanie, nawet jak go dotkniesz ustami – mówi Hasan – to znaczy, że ten alkohol zostaje ci w ustach przez czterdzieści dni, więc przez czterdzieści dni za karę boską nie możesz nic jeść. Gdy Lady Aniston kładzie się na Hasanie i próbuje podzielić się z nim namiętnością, Hasan uderza ją w twarz. Kobieta dzwoni na policję. Gdy przyjeżdża policja Hasan mówi, że to jego żona. Policja na to, że żonę to on miał w Maroku, a tutaj to tylko – a może aż – Lady Aniston i nikt więcej. Tak kończy się europejska miłość Hasana. Hasan wraca do Maroka, a Lady Aniston zostaje w Wielkiej Brytanii i słuch po niej ginie.
Dziś Marokańczyk ma w sobie wiele goryczy, choć wygląda na człowieka spełnionego. Ma żonę w Szafszawan i dwójkę zdrowych dzieci. Hasan opowiada o Maroku i Tangerze, o sąsiadującym z parkiem Mendoubia wielkim targu Grand Socco. Mówi, że król Muhammad VI usunął targ, bo chciał aby Tanger był bardziej nowoczesny i przyjazny dla samochodów. Gdy wtrącam, że mimo wszystko jest tutaj dużo zieleni, odpowiada, że zieleń jest dla bezrobotnych mieszkańców, żeby mieli gdzie spędzać czas skoro nie mogą pracować. Hasan dodaje: - Tangerczycy, habibi, są jak te wszędobylskie koty. Chodzą dumnie, choć nie mogą znaleźć sobie miejsca. Szukają wykwintności, ale jedzą rybie głowy na kolację. Kotom jednak czasem turyści rzucają coś do jedzenia. Hasan kocha jednak ojczyznę. Kocha Szafszawan i kocha także Tanger, choć nieodłącznie kojarzy mu się z Lady Aniston. Każdego następnego dnia spotykamy go niemalże w tym samym miejscu, leżącego na jednym z pagórków w Ogrodach Mendoubia, raz śpiącego, raz z kifem w ustach, patrzącego z zadumą w niebo.
Jeszcze na koniec rozmowy Hasan poleca, żebyśmy poszli do Cafe Hafa, położonej wzdłuż klifu, wychodzącej wprost na wybrzeże i Zatokę Tangerską kawiarni, skądinąd ulubionej kawiarni Paula Bowlesa. Idziemy tam kolejnego dnia z Kasby. Cafe Hafa nie robi jednak na mnie wrażenia, choć widok z niej urokliwy, a herbata miętowa smaczna. Mieszanka tubylców i turystów, kakofonia muzyki z przenośnych głośników, ciężki zapach kifu w powietrzu, ustawiczny brak miejsca i leniwego spokoju, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, zdecydowanie mnie nie urzeka. Kolejny punkt na literackiej mapie gdzie tajemnicy Tangeru nie odkryję. Podobnie jak nie odkryłem jej także w innej kawiarni osławionej z podróży zachodnich literatów, hołubionej przez Trumana Capotego Gran Cafe de Paris przy rondzie Place de France, która była chyba jeszcze mniej marokańska niż Cafe Central i wspomniana Cafe Hafa. W Gran Cafe de Paris było więcej turystów niż tubylców (dopiero wychodząc dostrzegłem, że kawiarnia ma oddzielne wejście z drugiej strony ulicy, a przestrzeń z tamtej strony była skromniejsza i nieturystyczna). Skórzane brązowe fotele mające sprawiać wrażenie przepychu, lokalni kelnerzy mówiący sztucznie perfekcyjnym francuskim, nażelowany barman pucujący ściereczką granitowe płytki przy barowej kolumnie i grupa czterech młodych turystek z Polski, głośniejszych od dwójki rodowitych Marokańczyków rozmawiających przy sąsiednim stoliku. To nie mogła być kawiarnia z prawdziwego marokańskiego zdarzenia!
Tajemnicy wyjątkowości
Tangeru szukałem też przy okazji wycieczki do wapiennych Grot Herkulesa,
jednego z „must have” tangerskich wycieczek, które to Groty będą mi się
kojarzyły jednak głównie z krzykliwymi turystami z Azji, przeciskającymi się
przez siebie łokciami, żeby uchwycić jak najlepszy kadr i zrobić jak
najkorzystniejsze selfie, w miejscu, które jest fotografowane od niepamiętnych
czasów i figuruje we wszystkich tradycyjnych przewodnikach po Tangerze. Wypad
za miasto do wspomnianej atrakcji turystyczno-archeologicznej uratowała tylko
ciągnąca się od cypla Cap Spartel piaszczysta plaża Achakkar, gdzie kiedyś
imprezy dla przyjaciół wyprawiał brytyjski kostiumograf Cecil Beaton, a w
której można się zakochać od pierwszego wejrzenia, z piaskiem niejednorodnym
jak cały Tanger i Maroko, trochę białym, trochę brązowym, a miejscami nawet
czerwonym, którą jednak również dotknął już duch nowoczesnej turystyki, w
postaci przebiegających nią co jakiś czas rekreacyjnych wycieczek na
wielbłądach.
Na spacerze u króla
W drodze do Cap Spartel, po wyjeździe z medyny, mijając dzielnicę Marszan, gdzie kiedyś stały duże wille w stylu hiszpańskim, a teraz, wraz z wzniesieniem przy Route de la Veille Montagne, stanowi ona miejsce do życia klasy średniej, kierując się dalej na północ w kierunku plaży Merkala (najbardziej urokliwej części plaży miejskiej miasta - czystej, nieskalanej turystycznie, z falami obijającymi się o klif jak grzywa konia o grzbiet podczas cwału), stoi Stara Góra. To kolejne miejsce z literackiego przewodnika, który nakreślam sobie przed wyjazdem, Stara Góra była bowiem pierwszym miejscem zamieszkania w Tangerze Paula Bowlesa, który ze wszystkich zagranicznych literatów spędził tam najwięcej czasu, bo ponad pięćdziesiąt lat aż do samej śmierci. Stara Góra, mająca raptem jakieś trzysta metrów wysokości, ale dumnie piętrząca się nad miastem, w dawnych czasach służyła za bazę marokańskiego wojska, później osiedlili się na niej Brytyjczycy i inni przyjezdni, dziś Stara Góra jest dzielnicą przepychu i blichtru, gdzie wciąż mieszka wielu zagranicznych krezusów, ale także najbogatsi mieszkańcy Maroka i duża część świty samego króla Muhammada VI…
Na spacerze u króla
W drodze do Cap Spartel, po wyjeździe z medyny, mijając dzielnicę Marszan, gdzie kiedyś stały duże wille w stylu hiszpańskim, a teraz, wraz z wzniesieniem przy Route de la Veille Montagne, stanowi ona miejsce do życia klasy średniej, kierując się dalej na północ w kierunku plaży Merkala (najbardziej urokliwej części plaży miejskiej miasta - czystej, nieskalanej turystycznie, z falami obijającymi się o klif jak grzywa konia o grzbiet podczas cwału), stoi Stara Góra. To kolejne miejsce z literackiego przewodnika, który nakreślam sobie przed wyjazdem, Stara Góra była bowiem pierwszym miejscem zamieszkania w Tangerze Paula Bowlesa, który ze wszystkich zagranicznych literatów spędził tam najwięcej czasu, bo ponad pięćdziesiąt lat aż do samej śmierci. Stara Góra, mająca raptem jakieś trzysta metrów wysokości, ale dumnie piętrząca się nad miastem, w dawnych czasach służyła za bazę marokańskiego wojska, później osiedlili się na niej Brytyjczycy i inni przyjezdni, dziś Stara Góra jest dzielnicą przepychu i blichtru, gdzie wciąż mieszka wielu zagranicznych krezusów, ale także najbogatsi mieszkańcy Maroka i duża część świty samego króla Muhammada VI…
Centralnym i najbardziej pokazowym punktem góry jest wystawna willa na Starej Górze, Willa Josephine, która kiedyś była siedzibą sułtanów, później letnią rezydencją paszy Marrakeszu Thamiego El Glaouiego, a później stałą się prestiżowym hotelem w stylu kolonialnym, mającym obecnie tylko dziesięć pokoi dla najbardziej znamienitych i zasobnych w gotówkę gości z pierwszego świata. Jakże to inny krajobraz niż krajobraz medyny! Kolejne wille, jeszcze przed wspomnianą Willą Josephine, wyrastają między drzewami eukaliptusowymi, sosnami, cyprysami, jak dopracowane do szczegółu hologramy. Podążając brukowanymi zadbanymi uliczkami, mijając wysokie metalowe zdobione bramy wzniesione na pagórkowatym terenie, można poczuć się jak na wzgórzach Hollywood. Ten hollywoodzki krajobraz psuje jednak fakt, że co jakiś czas na dróżkach Starej Góry napotykamy obdrapane drewniane budki najczęściej z pojedynczym znudzonym ochroniarzem w wypłowiałym od słońca mundurze. W pewnym momencie wspomnianych stróżówek robi się więcej, a ochroniarze ustępują miejsca jeszcze bardziej znudzonym wojskowym. Kilkadziesiąt kroków dalej i następna budka, tym razem ze śpiącym w niej żołnierzem, który w jednej chwili podnosi się na równe nogi jak wyskakujący z prezentu niespodzianki klaun na sprężynce chwytając jednocześnie za broń. Przez chwilę następuje cisza, po czym żołnierz przecierając oczy trzęsącym się głosem mówi: - Nie, tu nie można wejść! Po czym, na nasze przeprosiny, dopowiada usprawiedliwiająco: - Monsieur, to jest miejsce prywatne, desole monsieur, ale nie można tu wejść...
Na wojskowym mundurze ma plamę wielkości jeziora i obtarte nogawki. Sprawia wrażenie zaskoczonego, ale pozuje na opanowanego. Gdy wracamy, na całej górze zaczyna rozbrzmiewać kakofoniczny dźwięk krótkofalówek, a przed nami jak w grze komputerowej z różnych stron drogi wyrastają kolejni wojskowi i odprowadzają nas zaniepokojonym i pełnym napięcia wzrokiem. Jak się później okazuje, zbudzony żołnierz należy do gwardii króla Muhammada VI, a my przez kilkanaście minut przemierzaliśmy teren dla zwykłego śmiertelnika niedostępny będący częścią posiadłości najważniejszych państwowych dostojników, a kto wie, może i najważniejszego Marokańczyka w kraju… Nad Starą Górą tymczasem zaczęło zachodzić słońce.
W sidłach pająka, czyli pożegnanie z medyną
Kolejny dzień w Tangerze i znów ciasne uliczki medyny, które po zmroku stają się jeszcze bardziej tajemnicze i zawiłe. Jeszcze wczoraj, z drugiej strony kasby, od Petit Socco, dotarliśmy do hostelu bez pomocy mapy, ale dziś medyna znów pokazuje nam miejsce w szeregu. Tym bardziej, że do tej pory poznawaliśmy często drogę po sklepikach i wystawianym na nich jedzeniu i bibelotach, a teraz pora już późna i nie ma do czego się odnieść. Gdy podążamy ciemnymi zakamarkami medyny próbując odróżnić główniejsze uliczki od ślepych zaułków z jednego z nich wychodzi nam naprzeciwko mężczyzna w brązowej galabiji i proponuje, najpierw po hiszpańsku, a później po francusku, że zaprowadzi nas tam, gdzie tylko będziemy chcieli - pokaże nam całą medynę, a może i całe miasto. Odmawiamy, ale to nie wystarczy.
Arab wciąż niemal bezszelestnie podąża za nami, niczym biała zjawa w mrocznej scenerii rodem z niskobudżetowego horroru, co raz wypowiadając w naszą stronę niskim głosem: „wrong way”, „calle cerrada”, „Kasba a droite”, „Ou vas tu?”. Po drodze mijamy jeszcze kilku innych miejscowych opryszków, wśród których także wzbudzamy karykaturalne zainteresowanie i którzy również zwracają się do nas, choć po cichu, jakby głosem suflera „hasz” „hasz”, próbując wcisnąć nam choćby pół grama haszyszu za kilka dirhamów. Jeden z nich, w obdartych spodniach i obcisłej bluzce, dołącza do mężczyzny w galabiji i przez dłuższą chwilę towarzyszy nam w drodze. Odgłosy naszych kroków łączą się z odgłosem szczęku rybich pozostałości gryzionych przez okoliczne koty. W powietrzu czuć woń będącą mieszanką kanalizacji, uryny i ostrych przypraw. My tymczasem, udając, że znamy drogę, pewnym krokiem próbujemy znaleźć właściwą uliczkę, co i raz jednak wchodząc w ślepy zaułek, niczym oszołomione muchy zaplątane w sidła pająka, co nieustępliwy Arab skrzętnie wykorzystuje dopowiadając co chwila : „impasse”, „callejon sin salida”, ślepy zaułek, koniec gry. Wreszcie - znajoma uliczka, to musi być tutaj, i tak rzeczywiście jest. Gdy otwieramy wejściowe kraty do hostelu, natrętny przewodnik próbuje wymusić od nas zapłatę. Moje stanowcze “leaa” a później “emszi”, co po arabsku oznacza” , “nie” i “odejdź” skutkuje - powoli się oddala. Gdy wchodzimy do domu, czujemy się jakbyśmy opuścili jeden z kręgów dantejskiego piekła a pozorne wrażenie oswojenia z miastem ustępuje miejsca poczuciu niepewności i odrzucenia. Gdy już myślisz, że poznałeś miasto i poczułeś się w nim pewnie, wystarczy wejść w złą uliczkę i cała logiczna układanka psuje się jak domek z kart. Trzeba wyjść ze ślepego zaułka, znaleźć odpowiedni kierunek i po raz kolejny skrzętnie budować swoją drogę, odtwarzając na nowo obraz miasta, jego twarz. Może to jednak tutaj, w tym nieskończonym procesie poznawczym, tkwi ukryta siła przyciągania tego miejsca?
Światy
Tangeru
Ale Tanger nie ma jednej twarzy, nie ma jednego Tangeru. Pisał Bowles: “Wyobraźnia jest rzeczą absolutnie podstawową, gdy chcemy rozkoszować się spacerami po Tangerze, w którym wszystkie szczegóły napotkane przez nasze oczy nie są tak naprawdę tym, czym się zdają. Są jedynie pewnego rodzaju odnośnikami w wielkim systemie pokrywających się, a zarazem tak od siebie odległych światów. Światów, które tworzą Tanger”.
Ostatniego dnia podróży przenieśliśmy się do kolejnego wymiaru rzeczywistości miasta, położonego bliżej dworca kolejowego Tanger-Ville, skąd mieliśmy wyruszyć do Marrakeszu. Tanger wschodni, zwany dzielnicą europejską, która powstała po drugiej wojnie światowej, skupiony wokół ulicy Bulwar Muhhameda VI, biegnącej niemal równolegle do Bulwaru Pasteura i miejskiej plaży to kolejne oblicze Tangeru zupełnie nieprzystające do poprzedniego. Po wyjściu z medyny, można odnieść wrażenie jakby w dziesięć minut pieszo odbyło się drogę z przeszłości w przyszłość. Jest to wrażenie dosłowne, bo podczas wspomnianej drogi mijamy przebudowywaną marinę, a na okalającym plac budowy płocie widnieją bilbordy z planem zagospodarowania terenu, które stanowią kolaż najnowocześniejszych budynków i ubranych wyłącznie po europejsku ludzi. Przy Bulwarze Muhammada VI kompleksy wieżowców, europejskie sklepy i banki. Przy Zatoce plaża miejska - wielu turystów, jeszcze więcej śmieci. Kolorowe krzesełka ogrodowe z parasolem na grubej plastikowej rączce płatne dziesięć dirhamów od godziny. Młodociani chłopcy oferujący przejazd końmi bądź wielbłądem za dirhamów piętnaście. Za wieżowcami sieć europejskich sklepów i drogie samochody na parkingu. Przy hotelu Carrefour, Pizza Hut, Massimo Dutti, Zara.
Ale Tanger nie ma jednej twarzy, nie ma jednego Tangeru. Pisał Bowles: “Wyobraźnia jest rzeczą absolutnie podstawową, gdy chcemy rozkoszować się spacerami po Tangerze, w którym wszystkie szczegóły napotkane przez nasze oczy nie są tak naprawdę tym, czym się zdają. Są jedynie pewnego rodzaju odnośnikami w wielkim systemie pokrywających się, a zarazem tak od siebie odległych światów. Światów, które tworzą Tanger”.
Ostatniego dnia podróży przenieśliśmy się do kolejnego wymiaru rzeczywistości miasta, położonego bliżej dworca kolejowego Tanger-Ville, skąd mieliśmy wyruszyć do Marrakeszu. Tanger wschodni, zwany dzielnicą europejską, która powstała po drugiej wojnie światowej, skupiony wokół ulicy Bulwar Muhhameda VI, biegnącej niemal równolegle do Bulwaru Pasteura i miejskiej plaży to kolejne oblicze Tangeru zupełnie nieprzystające do poprzedniego. Po wyjściu z medyny, można odnieść wrażenie jakby w dziesięć minut pieszo odbyło się drogę z przeszłości w przyszłość. Jest to wrażenie dosłowne, bo podczas wspomnianej drogi mijamy przebudowywaną marinę, a na okalającym plac budowy płocie widnieją bilbordy z planem zagospodarowania terenu, które stanowią kolaż najnowocześniejszych budynków i ubranych wyłącznie po europejsku ludzi. Przy Bulwarze Muhammada VI kompleksy wieżowców, europejskie sklepy i banki. Przy Zatoce plaża miejska - wielu turystów, jeszcze więcej śmieci. Kolorowe krzesełka ogrodowe z parasolem na grubej plastikowej rączce płatne dziesięć dirhamów od godziny. Młodociani chłopcy oferujący przejazd końmi bądź wielbłądem za dirhamów piętnaście. Za wieżowcami sieć europejskich sklepów i drogie samochody na parkingu. Przy hotelu Carrefour, Pizza Hut, Massimo Dutti, Zara.
Siedzimy tymczasem na plaży i patrzymy za Zatokę. Fale
niespokojne, w Tangerze zmienia się pogoda. Jak prawie nigdy tutaj o tej porze
roku zaszło właśnie słońce. Patrzę w kierunku medyny, która z perspektywy
miejskiej plaży wygląda jak fatamorgana. Teraz dochodzą z niej nawoływania
muezina, których przy Bulwarze Muhammada VI, na miejskiej plaży, dosłyszeć nie
sposób. Spoglądam na medynę, chwilę później na Paulinę wczytującą się w "Pod
osłoną nieba" Paula Bowlesa, i machinalnie kieruję myśli na Lady Aniston. Czy
wspomina czasami Hasana? Czy wspomina Tanger i Maroko? Czy tangerska miłość
Lady Aniston to efekt zauroczenia Hasanem, a może jednak tylko tym przedziwnym
miastem? I wreszcie: Czy byty takie jak dziwaczny i heterogeniczny Tanger oraz romantyczna
i zaborcza Lady Aniston da się w ogóle połączyć? Myślę, patrząc na ciężkie
chmury nad Zatoką od strony plaży, a tymczasem na tangerską scenę wchodzi Jonny
Winter z opowiadania Capotego, która pyta przekonująco: “Ale czy sam tego nie
kochasz? Budzić się rano, wiedzieć, że jest się tutaj i że zawsze można być
sobą, nigdy kimś kto nie jest nami? I zawsze mieć kwiaty, spoglądać z okna i
widzieć, jak wzgórza ciemnieją, a w porcie zapalają się światła? Nie kochasz
tego także?”. Raz jeszcze patrzę na medynę, nad którą, o dziwo, zaczyna
wychodzić słońce.
Cytaty pochodzą z książek:
Paul Bowles, Podróże. Pisma zebrane 1950-1993, Warszawa
2014.
Pau Bowles, Bez ustanku. Autobiografia, Warszawa 2014.
Truman Capote, Psy szczekają, Warszawa 1982.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz