"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne
Ostatnio wybrałem się
do galerii handlowej, żeby kupić sobie spodnie. Dżinsy albo - jak to mówi moja
babcia - wycieruchy. Znalazłem jakieś, które wyglądały jak trzeba - kolor do
przyjęcia, rozmiarowo w porządku, bez żadnych udziwnień, ćwieków, ubytków,
doczepionych psich łańcuchów czy wieży Eiffla zamiast suwaka od rozporka. Biorę
więc, żeby przymierzyć i... niby wszystko w porządku, ale coś jest nie tak.
Cholera.
Nie mogę się ruszyć, czuję się jak zmumifikowany.
No cisną niemiłosiernie. Wszędzie - w kroku, na kolanach, po łydkach. Czuję
każdy mięsień. Myślę: o co chodzi, przecież sprawdzałem na rozmiar, powinny
pasować, w ciąży nie jestem. Patrzę w lustro, szukam nóg. Są - zgrabne jak
żyleta, Penelope Cruz wpadłaby w kompleksy. Myślę: wziąłem damskie. Szukam
metki, znajduję metkę. Męskie, ale… no właśnie: "SLIM FIT". Z trudnością
zdejmuję, wychodzę, odkładam, szukam innych. Następna półka: slim. Niżej: slim.
Dalej: slim. Jaśniejsze, ciemniejsze, brzydsze, ładniejsze: wszystko-kurwa-slim.
Znajduję wreszcie
jakieś normalne stoisko. Ufff. "REGULAR FIT" - brzmi świetnie, ale już tak nie
wygląda. Co z tego bowiem, że regular, że normalne, jak ciężko stwierdzić czy
nowe czy używane. Dziury jak po krecie, poszarpane, postrzępione, tu gołe
kolano, tam łydka, a tam kawałek pośladka. Weź w takich człowieku spodniach idź
do pracy na przykład. Wiem, że taka jest teraz moda, ale przychodzi mi do głowy
głupia myśl: ile one by kosztowały, jakby były pocerowane, skoro w takim stanie
kosztują trzysta złotych. Przychodzi mi też do głowy historia, jak to kiedyś
siostra zostawiła na pralce podobne spodnie do prania, a babcia wzięła je i
pozaszywała.
Ale wracając - świat
robi się slim. Wszystko, co slim, jest dziś w cenie. Nie tylko w sensie
komunikacyjnym czy odległościowym Ubrania slim, serki slim, telefony slim, książki
slim, modelki slim. Ludzie dążą do jakiegoś minimalizmu, do ograniczenia.
(Wyłączając ludzi zamożnych, którzy często
mają dążenia odwrotne - podyktowane chęcią dokumentacji swojej pozycji,
odmienności, wyrazistości)
Zastanawiam się, już tak bardziej poważnie:
czy ta tendencja do odchudzania, do minimalizmu, ma jakieś podłoże psychologiczne,
bo że ma kulturowe - to rzecz oczywista. Myślę: może to dlatego, że wszystkiego
jest coraz więcej, że jest coraz więcej przedmiotów i coraz więcej ludzi. Może
dlatego, podświadomie, chcemy być slim, żeby zrobić na świecie więcej miejsca?
Na Al-Shaab Stadium padły trzy gole, choć nie to było
najważniejsze, jak to w meczach towarzyskich.
Pierwszą bramkę, sześć minut po rozpoczęciu drugiej połowy,
o godzinie 18.15 czasu lokalnego, strzelił kapitan Younis Mahmoud.
- To dla mnie najszczęśliwszy
dzień w życiu – mówi ze łzami w oczach, Hassan Jasin, 19-letni Irakijczyk
szczupłej postury. I dodaje jeszcze, że nigdy w życiu nie widział tyle
uśmiechniętych, tańczących i śpiewających rodaków w jednym miejscu.
27 marca w meczu towarzyskim w Bagdadzie zmierzyły się
reprezentacje Iraku i Syrii. Ostatni raz Irak grał u siebie w 2009 roku, wtedy
wygrał z Palestyną cztery do zera. Wtedy również Irakijczycy na stadionie Al-Shaab
przy ulicy Al Shaibaniego uśmiechali się, tańczyli i śpiewali. Ale później
przyszło wielkie rozczarowanie.
W 2011 roku po meczu eliminacji mistrzostw świata z
Jordanią, Międzynarodowa Federacja Piłki Nożnej FIFA nałożyła na Irak zakaz gry
w kraju. Powody były dwa – awaria elektryczności na stadionie w Bagdadzie i
arabska gościnność. Raz: w czasie meczu zgasło światło i za nic nie można go
było naprawić. Mecz trzeba było przerwać prawie na godzinę. Chaos
organizacyjny, szukanie winnego, złość piłkarzy i kibiców. Dwa: Irakijczycy wpuścili na
mecz więcej ludzi, niż było to w regulaminie. Nikt nie policzył przed meczem
ile można sprzedać biletów. Ludzie kupowali, ludzie na mecz wchodzili, a organizatorzy
szaleli ze szczęścia. Aż zaczęło brakować krzesełek, na stadionie zrobiło się
tłoczno i duszno, w różnych miejscach zaczęły wybuchać kłótnie. Te kłótnie
pomogły piłkarzom, bo niosły się po stadionie dając najlepszy doping
w historii. Reprezentacja niesiona kłótniami o krzesełka strzelała Palestynie
jak narwana. Jeden, dwa, trzy, cztery. Dawno nie było tak efektownego
zwycięstwa - i tak donośnego dopingu, jak sądzili piłkarze. Po meczu okazało
się, że na stadion weszło prawie dziesięć tysięcy ludzi więcej, niż może on pomieścić. Międzynarodowa
Federacja Piłki Nożnej musiała zareagować – nałożyła zakaz organizowania meczów
na terenie całego Iraku. Reprezentacja swoje mecze rozgrywała w Zjednoczonych
Emiratach Arabskich i w Katarze. Ale Irakijczycy bojkotowali spotkania
reprezentacjiza granicą.Co to za gospodarz, który nie ma własnego domu -mówili i wstydzili się swojej reprezentacji. Zakładali koszulki hiszpańskich drużyn - Realu Madryt i
FC Barcelony - ale o koszulce w czerwono-biało-czarnych barwach narodowych słyszeć
nie chcieli.
FIFA zabrała Irakijczykom jedną z dwóch najważniejszych w
ich życiu rzeczy – futbol. A futbol dla Irakijczyków znaczy wszystko – mówi Abdul
Kadar Shamki, jeden z organizatorów meczu towarzyskiego z Syrią. – Futbol jest
dla nas religią – dodaje Abdul Kadar z przejęciem w głosie i koszulką
brazylijskiego pomocnika Kaki. Teraz futbol wrócił do Iraku, jak kochanka za
którą się tęskni mimo upływu lat, z ciągłą nadzieją na spotkanie. No
przynajmniej częściowo, bo na razie zakaz został zniesiony tylko na mecze towarzyskie,
ale na przykład na mecze Pucharu Azji jeszcze obowiązuje.
Alaa Rahem, pracownik stacji paliw mówi, że czekał na takie
wydarzenie od czasu początku wojny. I idzie jeszcze dalej: - To początek nowej
ery dla naszego kraju. Po raz pierwszy od dłuższego czasu stało się coś
optymistycznego. Nie mogę uwierzyć własnym oczom – mówi i klaszcze w ręce,
jakby brał udział w zawodach na najszybsze klaskanie na świecie.
To, co mówi Alaa bardzo dobrze oddaje mentalność
Irakijczyków, w ogóle ludzi Bliskiego Wschodu. Dla człowieka z tego rejonu
świata liczy się to co udokumentowane, co stało się w określonym momencie i w
określonych warunkach. O czym można opowiadać i co przede wszystkim - da się
nazwać. Dla człowieka Bliskiego Wschoduliczy się to, co potwierdzone. Liczy
się coś namacalnego. Liczy się punkt. I to najlepiej - tu i teraz.
Od czasu zakończenia II wojny w Zatoce Perskiej Irakijczykom
brakowało takich punktów. Punktów optymistycznych. Wojna się zaczęła, wojna
trwała, ale wojna się w zasadzie nie skończyła, bo nikt im tego nie powiedział.
Więc Irakijczycy żyją ze świadomością wojny, zresztą inaczej być nie może. Od
czasu wyjazdu Amerykanów w 2011 tym roku w kraju wciąż dochodzi do konfliktów,
ataków terrorystycznych – na oczach Irakijczyków wciąż giną ludzie. Wypowiedź
jednej z bohaterek reportażu pod tytułem "10 lat po wojnie", który niedawno
pokazała stacja CNN, świetnie oddaje klimat jaki panuje w Iraku: - Niby wszystko
jest w porządku. Idziesz do pracy, przychodzisz do domu. Włączasz telewizję,
słuchasz wiadomości. Mówią o zamachu, trzy ulice dalej. Byłaś tam, jak szłaś do
tej pracy.
Przykładów nie trzeba szukać daleko: trzy godziny przed
meczem na stadionie Al-Shaab w Bagdadzie, na przedmieściach miasta doszło do
ataku samobójczego. Sześć osób zabitych, kilkanaście rannych. Tydzień wcześniej
jeszcze więcej osób zginęło w wyniku eksplozji samochodów-pułapek, co odbiło
się sporym echem także w zachodnich mediach.
A cztery godziny po tragedii na przedmieściach - pięćdziesiąt
tysięcy Irakijczyków oszalało ze szczęścia. – To wyglądało tak, jakby w jednym
momencie uleciały z nas te wszystkie pozytywne emocje, które magazynowaliśmy
przez wiele lat, bo nie było okazji z nich skorzystać. Wyobraź sobie taką
puszkę konserwową ze spontaniczną radością. Radości przybywa, ale mimo to wieczko
jest zamknięte. I nagle otwierasz puszkę i bach – mówi Hassan Jasin.
Puszka otworzyła się w 56 minucie meczu Iraku z Syrią na
stadionie Al-Shaab w Bagdadzie, który jeszcze nie dawno był bazą amerykańskich
sił zbrojnych. Sześć minut po rozpoczęciu drugiej połowy pierwszego gola dla Lwów
Mezopotamii, jak nazywana jest drużyna Iraku, strzelił kapitan Younis Mahmoud.
Gdy piłka znalazła się w siatce, Irakijczycy dostali drugą
najważniejszą rzecz w życiu– poczucie wspólnoty. Dla Arabów wspólnota to wszystko,
tak jak wszystkim jest futbol. Wspólnota to jednak stan duchowy, którego
dokumentacją jest rodzina, a w sensie przestrzennym – miejsce zamieszkania.
Arab często identyfikuje się właśnie poprzez miejsce zamieszkania. Tymczasem wojna
spowodowała rozproszenie więzi - rodzinnych, przestrzennych, narodowościowych. Wielu
Irakijczyków opuściło swoje domy i nigdy do nich nie wróciło. Wielu straciło
członków rodzin, często najbliższych. Wojna podzieliła kraj wielopłaszczyznowo.
Sunnici, szyici, chrześcijanie. Arabowie, Kurdowie. Przeciwnicy Amerykanów i
Brytyjczyków, zwolennicy Amerykanów i Brytyjczyków. Spiskowcy, postępowi,
niezaangażowani. Tych ostatnich było i jest najwięcej, zresztą jak podczas każdego
konfliktu zbrojnego. Centrum wojny zawsze stanowią ludzie, którzy jej nie
chcieli. Którzy chcą świętego spokoju, dachu nad głową, codzienności.
Po obaleniu Saddama Husajna i dziesięciu latach wojny największym
dążeniem Irakijczyków jest właśnie dążenie do codzienności. Najbardziej widać
to w dużych miastach, jak choćby w stolicy – Bagdadzie, a w środę było to widać
na stadionie Al-Shaab. Bagdad jest miastem na pierwszy rzut oka jak każde
inne. Głośny organizm złożony z budynków, ulic, ludzi, pojazdów i innych rzeczy,
w którym dominuje ruch. O odmienności Bagdadu decydują minuty, a właściwie
sekundy. Nagle kilometr od stoiska z owocami, na którym robisz zakupy, wybucha
bomba w samochodzie. Giną trzy osoby. Chwila płaczu, chwila tragedii, którą miasto
pożera i o której szybko zapomina, jak o zwykłym wypadku samochodowym. Za chwilę wszystko wraca do normy. W miejscu
wybuchu, klaksony. W miejscu płaczu - śmiech młodej pary. Tragedia wędruje na
kartkę, do mikrofonu, na filmową taśmę, gdzie zostaje pozbawiona emocji,
wyzbyta z człowieczeństwa i przerobiona na bezrefleksyjną krótką informację w
wieczornych wiadomościach. Koniec i kropka. Dzień jak co dzień.
W środę 27 marca w świetle jupiterów pięćdziesiąt tysięcy
osób ze łzami szczęścia w oczach krzyczało "Sunnici, szyici, bracia!", "Irak,
ciągle żywy!", "Wszyscy jesteśmy Irakijczykami!". Mecz piłkarski stał się w
pewnym sensie namiastką wspólnoty narodowej, mocniejszym akcentem codzienności.
Co ważne - akcentem dokumentowanym, nazwanym, punktowym. Akcentem po arabsku.
Nagle w 81 minucie,
piłkarz w czerwonej koszulce, napastnik Syrii Omar Halaby strzelił bramkę na 1:1.
Dla Syryjczyków mecz towarzyski z Irakiem miał inny wymiar. Nie
był próbą potwierdzenia normalności, a tęsknotą do niej. Można powiedzieć: sentymentalnym,
pełnym żalu i chwilowym jej zaznaniem. Podczas gdy Irak odbudowuje się po
zniszczeniu, Syria w to zniszczenie coraz bardziej brnie. W wojnie domowej
reżimu al-Asada z rewolucjonistami zginęło już kilkadziesiąt tysięcy osób i
zginie niestety jeszcze więcej. Państwo, które jeszcze na początku naszego
wieku było mocarstwem – wspólnie z Irakiem i Egiptem – teraz jest w stanie
agonii. Politycznie, gospodarczo i co najbardziej przerażające - dosłownie.
Radość kibiców z Syrii, pozornie podobna, była więc radością
różną od tej jaką zaprezentowali Irakijczycy. Ta pierwsza była spontaniczna,
pełna, ukorzeniona. Ta druga – wyważona, pozbawiona przyjemności, bardziej asekurancka.
W tej pierwszej czuć było choćby krótkotrwałą jedność, w tej drugiej – podziały
i niepewność. Jedni trzymali flagi z podobizną al-Asada, inni flagi narodowe,
na syryjskich kibicowskich falach brakowało jedności. Nie można odczuwać
przyjemności ze wspólnoty, gdy kraj pogrążony jest w wojnie, gdy rodacy,
krewni, umierają na potęgę. W ogóle - nie można odczuwać przyjemności, gdy ma
się coś na głowie. A co, jeśli od dwóch lat ma się na głowie śmierć.
Ale z gola dla Syrii cieszyli się też Irakijczycy. W końcu
to Irakijczycy zaprosili Syryjczyków, żeby zagrali z nimi w piłkę. Po angielsku
mecze towarzyskie to "friendly games", co bardziej wartościuje je w stronę
spotkań rozgrywanych po przyjacielsku. - Syria jest naszym sąsiadem, potrzebuje
naszego wsparcia. I podobnie jak my, wciąż walczy przede wszystkim o wolność i
święty spokój – mówi jeden z kibiców Khalid al-Jumaili, z zawiązanym na głowie
szalikiem reprezentacji. Irakijczycy żyją w dobrych stosunkach z Syrią, są
wdzięczni Syryjczykom za to, że kilka lat temu w czasie wojny otworzyli granice
dla uchodźców z Iraku i otoczyli ich arabską gościnnością.
Tymczasem bramka! W doliczonym czasie gry, gola na 2:1 dla
Iraku, strzelił Ali Rihaima.
"Tak! Tak dla Iraku!" – zaczęło nieść się po stadionie.
"Syria, Syria, pozostaje w naszych sercach" – wtórowali
goście.
Chwilę później, sędzia mecz skończył, dwa do jednego dla
Iraku, na Al-Shaab Stadium zaczęły gasnąć jupitery.
Al-Shaab to po
arabsku ludzie. Al-Shaab Stadium to Stadion Ludowy, stadion dla ludzi. Na
towarzyskim spotkaniu Iraku z Syrią pojawili się zarówno szyici jak i sunnici,
zwolennicy reżimu al-Asada i rewolucjoniści, choć głównie ci mieszkający na co
dzień w Iraku. Pochodzenie, religia czy przynależność polityczna - tego
wieczoru nie było to istotne.
Tak jak nie istotne były trzy gole, jak to w meczach
towarzyskich. W środę 27 marca 2013 roku na stadionie Al-Shaab w Bagdadzie Irakijczycy
i Syryjczycy dostali przecież coś więcej: wspólnotę i futbol.
Wielu z nich
powie, że na chwilę dostało wszystko.