"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

wtorek, 25 grudnia 2012

Od Havla do nigeryjskiej rewolucji komórkowej


Świetny Vaclav Havel w „Wyborczej” (LINK):

1. Cywilizacja jako twór złożony z  globalnego „naskórka” i  wielokulturowej reszty - jakże trafne wyobrażenie!

2. Że trzeba być odpowiedzialnym za „instrumenty” cywilizacyjne, które stwarzamy i używać je z głową.

3. Że ludzkość powinna szanować wartości tradycyjne na zasadzie globalnej umowy, dzięki czemu podchodziłaby do świata z pokorą, a nie pychą.


W nawiązaniu do tego: Afrykę zalewają telefony komórkowe. Na kontynencie jest już ponad 750 milionów abonentów. Na stu Afrykańczyków - 65-ciu ma komórkę. Coraz większą popularnością cieszy się system „M-health”, mobilne pogotowie, dzięki któremu kobiety praktykują naturalne metody planowania rodziny, a leki docierają do odległych zakątków lądu.   


Jednak - tak jak telefony mogą ratować życie, tak i mogą być ogniwem rewolucji. Pokazała to wojna w Afganistanie czy wydarzenia Arabskiej Wiosny. Teraz telefony trafiły w ręce Ibo. 

Ibo to plemię afrykańskie zamieszkujące głównie wschodnią i północną część Nigerii. SMS-y, które wysyłają Ibo coraz częściej mają treść: „Biafra będzie żyć wiecznie” czy „Nic nie zatrzyma nas!”, a ostatnio także „Islam niesie śmierć, uważaj!”.

Ibo od zawsze byli indywidualistami. Nie mieli wodzów, ale ich nie potrzebowali, bo Ibo sami sobie byli panami. Historycy zajmujący się Afryką nazywają Ibo „Żydami Afryki”. To dlatego, że Ibo najpierw – w latach 60-tych sprowadzili do Nigerii rowery, a potem wsiedli na nie i tym sposobem rozprzestrzenili się po całym państwie trudniąc się handlem i rzemieślnictwem.  Ibo na rowerach docierali wszędzie, głównie na północ, gdzie było najwięcej pracy i gdzie działo się najwięcej. Ale na północy Ibo nie byli mile widziani. Zabierali pracę, mówili innym językiem. Byli głównie poganami, podczas gdy mieszkańcy północy – muzułmanami. Przede wszystkim jednak Ibo byli bardziej inteligentni od ludzi z północy, głównie z plemienia Hausa. Mądrość dla Hausa stała się zagrożeniem, dla Ibo – orężem.

W 1966 roku rodzice i dziadkowie dzisiejszych Ibo, mimo że nie znali jeszcze komórek, przewrócili do góry nogami młodą Nigerię i przestraszyli całą Afrykę. Zażądali niepodległości, ponieważ nie czuli się związani z muzułmańską Północą, która trzymała formalnie władzę. Ożywione miasteczko Enugu, gdzie przy głównych ulicach są kopalnie węgla, w krótkim czasie stało się ośrodkiem rewolucji. Z całego kraju tysiące Ibo pedałujących na rowerach zmierzało na wojnę domową z islamistami z północy. Główną bronią i jednych i drugich były miecze, noże i stalowe haki. Na czele secesjonistów ze wschodu stanął Emek Ojukwu, 33-latek, który wrócił ze studiów w Oksfordzie i wstąpił do armii. 

Ojukwu naczytał się wiele o wolności człowieka i słowa, więc postanowił, że o tę wolność zawalczyć w swoim kraju. Miał ku temu warunki, bo lokalna polityka była niezwykle wybuchowa i nacjonalistyczna i byle większy charakter mógł doprowadzić do rozłamu w kraju. W maju 1967 Ojukwu, po wcześniejszych pogromach Ibo na Północy, ogłosił niepodległość wschodniej części kraju i nazwał ją Republiką Biafry. W Nigerii wybuchła niezwykle brutalna i wyniszczająca wojna domowa. Jednak im dłużej trwała, tym większe straty odnosili Ibo. Ibo byli w zdecydowanej mniejszości, a poza tym umierali z głodu i chorób, bo większość usług w kraju kontrolował rząd, przed którym Ibo musieli się kryć. W ostatnich miesiącach doszło do tego, że uciekali i ukrywali się przed armią rządową na przykład w cysternach z paliwem. Dodatkowo Ibo nie dostali wsparcia ze strony państw afrykańskich, ponieważ nie uczestniczyli w polityce apartheidu. W efekcie w 1970 roku stłumiono secesję, flagę Biafry spalono, Ojukwu uciekł do Wybrzeża Kości Słoniowej, ale piosenki o wojnie śpiewane przez Ibo zostały do dziś.



Można je znaleźć na płytach CD i DVD w centrum Enugu, gdzie ciągle na głównych ulicach zalegają grudki węgla z wlewających się na jezdnię kopalni. Duch Emeka Ojukwu nie zginął, a ostatnio czuć go coraz bardziej – i to nie tylko z powodów niepodległościowych dążeń Ibo. Tak jak czterdzieści dwa lata temu rewolucja przyjechała na rowerach, tak teraz rewolucję może zapoczątkować SMS. Muzyka z płyt coraz częściej ląduje w telefonach i jest ustawiana jako dzwonek albo budzik. Ibo budzą się więc rano słysząc „Biafra będzie żyć wiecznie” i „Nic nie zatrzyma nas”. Smsy tej treści opanowują Nigerię tak jak kiedyś opanowywały ją dwa kółka. Ibo są mniejszością w Nigerii, nie mogą przeżyć tej marginalizacji. Jak już zostało napisane - Ibo to indywidualiści, jedni z największych na całym kontynencie. Indywidualizm zaś wymaga miejsca, a Ibo w swoim indywidualizmie się duszą. Dlatego znowu marzą o niepodległości. W listopadzie zorganizowali marsz niepodległości Biafry. Wydarzenie odbyło się w rocznicę urodzin dawnego lidera Emeka Ojukwu, który zmarł w 2011 roku. Doszło do starć z władzą federalną, na szczęście obyło się bez ofiar.  

Indywidualizm Ibo pogłębia dostęp do kultury i technologii. W Nigerii, zresztą jak w całej Afryce, najbardziej osobistą rzeczą staje się pomału telefon komórkowy. Oprócz telefonów komórkowych Ibo oglądają też coraz więcej filmów i czytają coraz więcej książek. Ostatnio furorę robią dwie: wspomnienia  Chinuy Achebe „Był taki kraj: Historia Biafry” oraz „Połówka żółtego słońca”, zekranizowana książka Chimamandy Achidie, która jest do kupienia także w Polsce (przetłumaczona!). Każdy kto przeczyta przynajmniej jedną z nich lub wyjdzie z kina, naładowany jest chęcią wzniecenia krwawej rewolucji. W pobliżu pomnika „Nieznanego żołnierza” w Enugu coraz więcej chłopców oprócz piłki nożnej paraduje z bronią w ręku. Dodatkowo na wschodzie coraz lepiej sprzedaje się piwo o nazwie „Bohater”, na którego etykiecie namalowane jest wschodzące słońce – symbol rewolucji Ibo.


Być może jednak zanim Ibo zdecydują się usankcjonować tożsamość, będą musieli o nią zawalczyć. W północnej Nigerii strach sieją islamiści, którzy wybijają chrześcijan i dążą do utworzenia państwa z prawem szariatu, czyli niezwykle radykalnej religii, w której na przykład za kradzież grozi obcięcie rąk. Radykalna grupa „Boko Haram” jest odpowiedzialna w 2012 roku za śmierć blisko 600 osób. Ofiarami maczet padają głównie kobiety i dzieci. Nienawiść do Północy rośnie, z kolei wielu  mieszkańców Północy ciągle gardzi ludźmi ze Wschodu. Islamiści nie lubią Ibo, bo ci są jeszcze bardziej wykształceni i inteligentni niż czterdzieści lat temu. Mają nawet swoją stronę internetową:  ibopeople.com, na której podkreślają niezależność i kulturową witalność.  Z kolei większość islamistów nie korzysta z telefonów komórkowych, które są dla nich symbolem nowych czasów i służą służbom bezpieczeństwa do ich demaskowania. 

Między innymi dlatego grupa „Boko Haram” 22 grudnia wysadziła w powietrze biura dwóch telefonii komórkowych – Airtel i MTN, a wcześniej zaatakowała ponad 20-ścia telefonicznych masztów. Radykalni islamiści poczynają sobie coraz śmielej głosząc wszem i wobec o powstaniu państwa muzułmańskiego. Nigeria jest coraz bardziej podzielona, a rząd, na którego czele stoi chrześcijanin Goodluck Jonathan, wobec tych wydarzeń jest bezsilny. Boi się wzniecić ogień, bo może on szaleć dłużej niż ten zapoczątkowany w 1967 roku przez Ibo. 

Ibo na razie nie chcą iść na wojnę, chociaż coraz częściej mówią o niepodległości. Północ też oszczędza Wschód, skupiając się na Zachodzie, gdzie jest najwięcej chrześcijan. W efekcie - w Nigerii trwa cicha święta wojna. Można powiedzieć, że w „szalonym kraju” do rozpoczęcia głośnego konfliktu brakuje chyba tylko silnego charakteru, wodza. Ale wśród Ibo są silne charaktery i przede wszystkim – są też chrześcijanie. Dlatego prędzej czy później, jeżeli islamiści nie opadną z sił, oczy Północy zostaną skierowane także i na Ibo. Wówczas za religią może iść nacjonalizm, a za nacjonalizmem telefony komórkowe. Duch rewolucji ożyje, a o Nigerii będzie jeszcze głośniej.  

niedziela, 16 września 2012

Jaśniejąca Azja



W Indiach i Pakistanie szał na punkcie wybielania skóry. Skórę wybiela się po to, żeby być bardziej atrakcyjnym, żeby zwiększyć swoje szanse na znalezienie pracy. Reklamy namawiają: przestań być czarny, zacznij być biały. Oba kraje stały się rajem dla koncernów farmaceutycznych, które na kremach rozjaśniających zbijają miliony. 

Indyjski Tom Cruise, aktor Shah Rukh Khan, już od kilku lat przekonuje z bilboardów, że produkt "Fair&Handsome" firmy Unilever jest złotym kluczem do kariery i powodzenia u kobiet. Z kolei kobiety mają swój krem - "Fair&Lovely". Dla nastolatek to nierzadko produkt numer jeden z listy "must have". Zabijają się o niego, ukrywają go przed rodzicami. 


Rozjaśnianie skóry jest intrygujące, pożądane i tajemnicze jak seks. To także oznaka dorosłości, niezależności, siły. W aptekach, kupując tabletkę na ból głowy, można często dostać darmowe próbki wybielaczy skóry. Kobiety unikają spędzają kąpieli w odkrytych basenach, żeby nie narazić się na promienie słońca. Czytam gdzieś, że w Tajwanie i Singapurze produkują specjalne parasolki, które chronią w lato części ciała narażone na opaleniznę. 

Bo biały znaczy w Azji: świeży, nowoczesny, atrakcyjny, pożądany. Czarny to gorszy, zacofany, nieatrakcyjny. I dotyczy to nie tylko wybielania skóry, ale sposobu myślenia i wartościowania w ogóle. To co bielsze jest lepsze, to co czarne - gorsze. W 2004 roku hasło kampanii wyborczej ówczesnego premiera Indii Atala Bihariego Vajpayee brzmiało „Shining India” (Jaśniejące Indie). Rozwój gospodarczy, społeczny, poglądowy, rozwój jako taki - jest wiązany ze światłem, wchodem, bielą. Ciemność jest przeszłością, kolor czarny - przeszkodą. Między innymi dlatego Indie są krajem miliarda kolorów, jednym z niewielu gdzie nawet jasne buty są popularniejsze od ciemniejszych. 
 
Wybielanie skóry nie jest jednak tam zjawiskiem nowym. Robiono to już w starożytnych Chinach i Japonii. Kulit putih menutupi seratus kejelekan, czyli w moim, pewnie nie do końca poprawnym, tłumaczeniu: kolor biały maskuje przynajmniej trzy niedoskonałości ciała”. Tak mówili Azjaci kiedyś, tak mówią Azjaci i dziś. Choć moda na wybielanie skóry wzięła się nie tylko stamtąd. W czasach renesansu, kobiety z Europy, szczególnie te z wyższych sfer, również wybielały na potęgę i tak już bladą skórę. Bladsza porcelanowa skóra była bowiem znakiem skromności i cnoty. Biel ukrywała też niedoskonałości, nierzadko zatrzymując na twarzy czas. Rolę eliksiru spełniała wówczas głównie biel ołowiana - trujący barwnik zwany też Duchami Saturna, który przy dłuższym stosowaniu uszkadzał skórę i powodował wypadanie włosów. Na jego punkcie oszalała między innymi królowa Anglii Elżbieta I Tudor. 

W Indiach, podobnie zresztą jak w krajach Ameryki Łacińskiej czy Afryki, wybielanie skóry jest spadkiem po czasach kolonii. Amerykanie czy Anglicy podbijając nowe tereny, ustanawiali na nich - chcąc nie chcąc - kanon rasy. Biały to mój pan, biały jest więc lepszy ode mnie - myśleli miejscowi i trzymali to w głowach przez wieki. Aż wreszcie, gdy kolonie upadły, narodziła się tożsamość i nadarzyła się okazja, powiedzieli: też chcę być lepszy, dlaczego miałbym nie być. I zaczęli używać kremów z rtęci albo specyfików na bazie eteru monobenzylowego. Chorowali, umierali, ale skóra była bielsza i bielsza.

Obecnie - szczególnie w Indiach - mówi się o wybielaniu skóry jako społecznej obsesji. W kraju kast i widocznego rozwarstwienia społecznego, staje się to obsesja niebezpieczna, ponieważ implikuje takie słowa jak „rywalizacja” czy „nieuczciwość”. Pracodawcom coraz częściej zarzuca się, że przy zatrudnianiu faworyzują bielszych - a bielsi to zwykle bogatsi. Bogatsi, których stać na rozjaśnianie skóry. Bo 85 rupii, ile kosztuje krem, czyli około półtora dolara, to nierzadko cały dzienny dochód mieszkańca Indii. Jest to też obsesja, jak na Indie dość szczególna, bo utożsamiana jest z wolnością społeczną, z kosmopolityzmem, z łamaniem tabu. A pojęcia te nie są po drodze z religią hinduizmu, która hołubi kastowość i introwertyzm. 

Że wybielanie skóry rzeczywiście można nazwać obsesją i nie jest to twierdzenie przesadzone, mówiąc o nim nawet z odległości, niech świadczy reklama, która pojawiła się niedawno w indyjskiej telewizji.  Reklama środka na wybielanie... pochwy, bo zbyt brązowa pochwa we współczesnych Indiach również może być utrapieniem.


***

Jeszcze: zestawiam to wszystko ze współczesną kulturą zachodu, z rasą europejską. U nas człowiek biały nie jest świadomy swojego koloru skóry, nie jest świadomy białości. Nie myśli o kolorze swojej skóry w kategoriach dobra, czegoś co może mieć wartość, być przewagą. To jedna rzecz. Druga: Europejczyk ma zupełnie odmienne dążenia, przecież Europejczyk często chce być bardziej czarny! Dlatego będzie zbierał pieniądze, żeby pojechać na słoneczne wakacje, dlatego kupi krem brązujący, dlatego pójdzie do solarium. Bo tu ciemniejszy znaczy odwrotnie: świeży, nowoczesny, pożądliwy, atrakcyjniejszy.

Dziwny jest ten świat…






:-)
 

niedziela, 2 września 2012

Czy wiesz z kim graniczy Syria?



Jedno ludzkie życie - to cały świat. Wyjątkowy, dany raz na zawsze i nie do opisania. Jedno ludzkie życie to milion marzeń, milion myśli, milion uczuć. Milion chwil, dla których chciałoby się mieć tych żyć więcej i milion możliwości, które stoją otworem. Dwa ludzkie życia, to dwa nowe światy. To dwa razy więcej marzeń, myśli, uczuć, chwil i możliwości. Dziesięć ludzkich żyć, to dziesięć nowych światów. 

Dwadzieścia pięć tysięcy ludzkich żyć - to tyle, ile pochłonęła już wojna w Syrii. Choć liczba ta, podana przez Obserwatorium Praw Człowieka w Londynie jest tylko szacunkowa i można być niemal pewnym, że ofiar jest o wiele więcej. Biorąc pod uwagę, że wojna trwa już siedemnaście miesięcy, oznacza to, że co pół godziny w Syrii jedno ludzkie życie kończy się raz na zawsze. Że jeden świat umiera nieodwołalnie. 
Za pół godziny, gdy już zajmiesz się czymś innym, zginie kolejny człowiek. Najprawdopodobniej zupełnie niewinny, niezaangażowany w wojnę, bo większość ofiar konfliktów zbrojnych to cywile. I co najgorsze, najprawdopodobniej będzie to dziecko, które znaczenia słowa „wojna” jeszcze nie rozumie, a które ginie najłatwiej, bo jest najbardziej bezbronne.  

Na rogu Foksal i Nowego Światu rozmawiam ostatnio z A.W. właśnie o Syrii. Zastanawiamy się ile osób, jakby się przejść Nowym Światem i popytać, wiedziałoby o co chodzi w tym konflikcie. Ile osób wiedziało by kto rządzi Syrią. Albo - ile osób umiałoby powiedzieć z jakimi państwami Syria graniczy i gdzie mniej więcej znajduje się na mapie świata. Wydaje mi się, że więcej osób, znałoby nazwę łazika, który eksploruje Mars, niż nazwisko prezydenta Syrii, a od tego  jaka jest stolica Syrii na pewno więcej umiałoby określić miasto, w którym tajemniczą śmierć poniosła mała dziewczynka o imieniu Magda. Oczywiście rozumiem zasadę odległości - że to, co bliżej, interesuje i przyciąga zwykle bardziej. Rozumiem, że medialna agenda jest jaka jest. Chcę jednak, na przykładzie, może niezbyt zgrabnym, ale moim zdaniem dającym się obronić, rzucić pytanie - czy nas, Polaków, interesuje świat?

Może to pytanie naiwne, głupie, na rozprawkę z podstawówki. Może to kwestia zbyt heterogeniczna do oceny i wnioskowania. A może rzeczywiście najważniejsze to interesować się tym, co bliżej, co za rogiem: kiedy ZUS wejdzie na konto, PO czy PiS, Żydzi a sprawa polska, jak zaplanować długi urlop, plazma czy LCD, ile osób zginęło na drogach, ewentualnie co sądzę o eutanazji i dlaczego paprykarz jest szczeciński. Odnoszę jednak wrażenie, że charakteryzuje nas swego rodzaju prowincjonalizm mentalny. Nie jesteśmy otwarci na świat, nie dostrzegamy jego różnorodności, nie traktujemy go dotykowo, a w większości przepuszczamy przez uszy.       

Nie chcę powiedzieć, że każdy musi orientować się, co dzieje się w świecie. Że każdy musi mieć ciekawość świata czy kosmopolityczną empatię. Nie chodzi o to, żeby płakać przed telewizorem i wczuwać się w ludzkie tragedie widząc obrazki z Homs czy Aleppo, żeby wyjaśniać mechanizm działania reżimu al-Assada, żeby wczuwać się w sytuację bojowników czy uchodźców. Czasem jednak warto wiedzieć więcej, szczególnie gdy dzieje się coś ważnego, co już ma siłę oddziaływania na tysiące kilometrów, choćby w postaci utrzymujących się wysokich cen paliw, a co w niedługim czasie może zagrażać zwykłemu bezpieczeństwu. Przede wszystkim jednak warto wiedzieć po to, żeby mieć opinię. Bo mieć opinię to znaczy rozumieć, poznawać. A często bywa tak, że poznając to, co odległe, lepiej zrozumieć to, co bliskie.

(wyłowione gdzieś z Kapuścińskiego: „Nie możemy przekazać czegoś, czego nie jesteśmy w stanie nazwać”.

Dopisuję: Nie rozumieć zjawiska, mechanizmu czy motywacji - cóż za bariera komunikacyjna! Większa jeszcze od języka!)