W Zimbabwe uroczystości na cześć
prezydenta Roberta Mugabe. Mubage skończył w piątek 90 lat. Jest najstarszym przywódcą
Afryki i jednym z najbardziej charyzmatycznych dyktatorów na kontynencie.
Zaczynał jako premier w 1980 roku, gdy Zimbabwe ogłaszało
niepodległość. Siedem lat później został prezydentem i do dziś władzy nie
oddał. Od ponad trzydziestu lat powtarza: "Odejdę, jak przegram wybory". Ale Mugabe
wyborów nie przegra, ponieważ nie ma na to ochoty. Sprawuje władzę despotyczną,
skutecznie i brutalnie tłamsi opozycję, nie toleruje sprzeciwu - zarówno w
polityce, jak i w społeczeństwie. Jak to miało miejsce w przypadku innych
satrapów, Mugabe traktuje państwo jako coś, co mu się po prostu należy, na co
sobie zasłużył, z racji tego, że był rewolucjonistą, wyzwolicielem
narodu spod brytyjskiej kolonizacji. I mówi o tym otwarcie, nie owija w
bawełnę, nie deliberuje. W tym bezceremonialnym stosunku do władzy przypomina
trochę Idi Amina, okrutnego władcę Ugandy lat siedemdziesiątych. - Ja jestem
państwem, a państwo to ja - powtarza sędziwy prezydent i wiele jest w tym
prawdy, choć jest to prawda gorzka.
Bo w miarę jak Mugabe przybywa lat, jego
narodowi przybywa problemów. Można nawet powiedzieć, że prezydent jest
personifikacją kondycji państwa. Zimbabwe, trzydzieści cztery lata po uzyskaniu
niepodległości, jest krajem o zrujnowanej gospodarce - krajem niedołężnym i
słabym, jak niedołężny i słaby fizycznie jest już sam prezydent. Choć jeszcze w drugiej
połowie lat 90-tych było zaliczane do najlepiej prosperujących krajów na
kontynencie afrykańskim. Tak jak Mugabe był żywiołowym i dobrze prosperującym przywódcą.
Mugabe prowadził jednak socjalistyczne
eksperymenty, forował gospodarkę wymienną, nie dbał o stabilność waluty. W
kraju zapanował bałagan, szerzyła się korupcja, upadały firmy, a zagraniczni
inwestorzy zwijali interesy. Socjalizm zaczął się nie sprawdzać, bo zaczęło
brakować pieniędzy. W dodatku Mugabe, pod hasłem reformy rolnej, odebrał większości
białych farmerów ziemie uprawne. Pogłębiło to tylko kryzys państwa, opartego - jak większość krajów afrykańskich - na
rolnictwie. W 2008 roku władze porzuciły
dolara Zimbabwe, ponieważ, żeby wymienić krajową walutę na 1-go dolara
amerykańskiego, trzeba by wyciągnąć z kieszeni… 70 miliardów dolarów
Zimbabwe. Krajową inflację liczyło się
wówczas w milionach procent. Mimo biedy i bezrobocia Mugabe nie pożegnał się
jednak z najwyższym urzędem w państwie. Prezydent fałszuje kolejne wybory, a opozycjonistom
zostaje liczyć na przejęcie władzy po jego śmierci. Takie plany padają z ich
ust już bez ukrycia, bez obawy o niestosowność czy nieprzyzwoitość.
Ale 90-letni Robert Mugabe, choć coraz częściej wylatuje na
badania i leczenie do zagranicznych klinik z Półwyspu Malajskiego, ani myśli o
dokonaniu żywota. Jak stwierdził w jednym z wywiadów: "Muszę rządzić, bo jak
przestanę, to zachoruję." Porównuje się do Chrystusa. Twierdzi, że jest jego
wielokrotnością, bo już wiele razy umarł i zmartwychwstał, czego dowodem mają
być nieudane zamachy na jego życie. Nie lubi Boba Marleya, kibicuje za to piłkarskim
drużynom Chelsea i FC Barcelona. Codziennie wstaje o 5-tej rano, włącza radio
BBC World Service i zaczyna poranną gimnastykę. Jak pisze portal BBC, choć ma w
domu siłownię, którą zaaranżowała żona, nie korzysta z przyrządów. Mówi, że gdy
przebywał w więzieniu, nauczył się ćwiczyć wykorzystując do tego jedynie własne
ciało. Bo Robert Mugabe, sędziwy despota z Zimbabwe, robi wszystko najlepiej
sam. Choć 90-te urodziny spędza w tłumie, jeżdżąc tryumfalnie przez stadion w
mieście Marondera z doczepionymi balonami w kolorach państwowych. Ale to też tylko
dlatego, że tak sobie zapragnął.
Fot. Philimon Bulawayo, Reuters |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz