"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie." - John Donne

niedziela, 6 kwietnia 2014

Rwanda to my


"Różnie szacują liczbę ofiar. Jedni podają - pół miliona. Inni -milion. Tego dokładnie nikt nie obliczy. Przeraża najbardziej to, że wczoraj niewinni ludzie wymordowali innych, zupełnie niewinnych ludzi, i to bez żadnego powodu, bez potrzeby. Zresztą gdyby to nawet nie był milion, tylko na przykład jeden niewinny, czy wówczas też nie byłby to dostateczny dowód, że diabeł jest wśród nas, tyle że wiosną 1994 roku przebywał akurat w Ruandzie?" - pisał o ludobójstwie w Rwandzie* Ryszard Kapuściński. Właśnie mija 20 lat od tej tragedii. 

To było jedno z najdziwniejszych wydarzeń w historii świata. Najdziwniejszych - bo nieuzasadnionych. Zło uzasadnione jest przygnębiające, bo uświadamia, że potrafimy - jako ludzie - racjonalnie je wytłumaczyć. Jeszcze bardziej przygnębiające, a wręcz przerażające, jest jednak zło nieuzasadnione, bo świadczy o czymś jeszcze gorszym - że nie znajdujemy na niego wytłumaczenia, a jednocześnie jesteśmy do niego zdolni. My, nie oni. Rwanda jest nam bowiem bliska bardziej, niż się nam wydaje. Dlatego warto o niej chwilę pomyśleć.

Ale najpierw, w kilku słowach - jak w ogóle do tego doszło.

*

W Rwandzie od wieków mieszka społeczność nazywana Banyaruanda. Banyaruanda znaczy "ci, którzy pochodzą z Rwandy". Ta społeczność dzieli się na dwa główne plemiona - Tutsi i Hutu. Aż do połowy XX wieku między dwiema kastami istniały stosunki lenne - Tutsi (właściciele stad bydła) byli seniorami, a Hutu (rolnicy) wasalami. Tak więc Tutsi był panem, a Hutu poddanym. Przez lata był to układ akceptowalny. I może dramatyczny konflikt nie zacząłby narastać, gdyby nie to, że Rwanda jest bardzo małym krajem, wielkości mniej więcej województwa lubelskiego. W dodatku to kraj górzysty, gdzie nie wszędzie da się mieszkać, uprawiać ziemię i hodować zwierzęta.

I teraz: na tym małym, często nieprzyjemnym, skrawku ziemi już w połowie XX wieku mieszkają prawie 3 miliony ludzi. Dla tych trzech milionów ludzi największym skarbem jest ziemia. Ale tej ziemi zaczyna ubywać. Tutsi są w mniejszości - ale jest ich coraz więcej. A że są panami, zaczynają podbierać ziemie Hutu. Hutu, którzy są w większości i też robi się ich więcej, tracą ziemię i przestrzeń do życia. Zaczynają się dusić, zaczynają się buntować przeciwko Tutsi, przeciwko władzy. A władza w Rwandzie to system naczyń powiązanych, bardzo hierarchiczny. Organizacja ta sprawdza się w czasie pokoju, ale jest wielkim zagrożeniem w okresie buntu, ponieważ nawet niewielki chaos, na niższym szczeblu, może wywołać wielką katastrofę. Do tego dochodzi propaganda. W latach 50-tych Hutu powtarzają mit mówiący o tym, że Tutsi są obcymi najeźdźcami, nie wywodzącymi się z Banyaruanda, którzy najechali na Rwandę i podporządkowali ich sobie jeszcze przed epoką kolonialną. Jak pisze historyk Martin Meredith, o takiej wersji zdarzeń pisali w swoich raportach europejscy podróżnicy z dziewiętnastego wieku. Hutu wzięli od nich te głosy, uwierzyli i zaczęli powtarzać między sobą: zobaczcie, tak się rządzą, a nie są Rwandyjczykami z krwi i kości.

W 1959 roku dochodzi do pierwszej rzezi, o której stosunkowo mało się mówi - chłopi Hutu ruszają przeciwko Tutsi. Ginie około 20-tysięcy Tutsi. Hutu przejmują władzę w państwie. W kolejnych latach dochodzi do kolejnych pogromów.

Odwet Tutsi, zemsta Hutu, zemsta Tutsi,  odwet Hutu. 

Część Tutsi, najczęściej bardzo młodych, którzy uciekli z Rwandy w 1959 roku i w latach późniejszych, dorasta, szkoli się i pała chęcią do zemsty. Łącznie z kolejnym pokoleniem rośnie również spirala niechęci obu rodów.

W 1990 roku Tutsi z Rwandyjskiego Ruchu Narodowego przepuszczają atak na terytorium Rwandy z baz w Ugandzie. Rwandyjski rząd przeciwstawia się natarciu - tak zaczyna się wojna domowa. Ówczesny prezydent Juvenal Habyarimana, który ma już w planach operację przeciwko Tutsi, wykorzystuje sytuację. Oskarża Tutsi o kolejne ataki (jeden z nich na Kigali sam prokuruje), zwiększa liczebność armii, szerzy propagandę. W 1993 roku, po udaremnionym natarciu Tutsi na Kigali, przy pomocy francuskich wojsk, obie strony ogłaszają zawieszenie broni. Mogłoby się wydawać, że idzie ku dobremu, przynajmniej na powierzchni.

W sierpniu w Aruszy w Tanzanii dochodzi do podpisania porozumienia pomiędzy rządem Rwandy a Rwandyjskim Frontem Narodowym, złożonym w większości z Tutsi. Organizacja Narodów Zjednoczonych powołuje specjalną komórkę, która ma dbać, żeby strony przestrzegały porozumienia. Zło czai się jednak wewnątrz, a napięcie, które narastało przez lata, nie chce wyparować jak woda z organizmu podczas upałów. Zgromadzone przez lata napięcie szuka innego ujścia.

Gdy człowiek przez długi czas przejawia złe emocje wobec kogoś, to porozumienie zwykle nie przynosi na początku ulgi, a bardziej rozczarowanie, uczucie poddania się, porażki. Musi trochę czasu upłynąć zanim rany się zagoją, a zgoda przejdzie w faktyczną akceptację.

Hutu, z których wywodzi się też prezydent Habyarimana, nie mogą przeżyć tego, że mają godzić z się z Tutsi. I że nakazał im to Hutu - czyli ich człowiek.  W efekcie w armii, w służbach bezpieczeństwa, w administracji i nie tylko, powstaje tak zwana sieć zerowa, którą zaczyna się utożsamiać jako ruch Hutu Power, sprzeciwiający się uległej - w mniemaniu Hutu - postawie rządu wobec Tutsi. Ruch ten buduje nastrój lęku wśród innych Hutu, oparty na twierdzeniu, że Tutsi po cichu chcą przejąć władzę i tylko układają się z rządem dla niepoznaki. Jeszcze w 1993 roku wybucha fala masowych zabójstw, w których ginie około 150 tysięcy ludzi.

No i wreszcie - ten symboliczny początek. 6 kwietnia dwie rakiety zestrzelają samolot, którym wracał do Kigali prezydent Habyarimana. Do dziś nie wiadomo, kto był za to odpowiedzialny. Hutu oskarżają o to Tutsi z Rwandyjskiego Frontu Narodowego. Według nich, miały w tym pomóc wojska belgijskie. Kilka dni po tym wydarzeniu belgijski kontyngent wyjeżdża z kraju, zostawiając tysiące cywilów na pastwę losu. Podobnie postępują inne wojska międzynarodowe. Później dzieje się to, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Ekstremiści Hutu rozpoczynają zemstę na Tutsi, ale także na sporej grupie opozycyjnych Hutu. W ruch idą maczety, rozpoczyna się rzeź.

*

Jan Paweł II podkreślał, że człowiek jeszcze bardziej się nim staje, gdy odkryje swoją przynależność, swoją kulturę. Gdy znajdzie odpowiedź na pytanie kim jest, gdy czuje się do czegoś przywiązany - także do ziemi ojczystej. Dopiero wówczas czuje się wolny. 

Dla wielu, nie tylko afrykańskich krajów, okres postkolonialny był trudnym okresem - odnajdywania przynależności, odkrywania siebie właśnie. To był dla wielu narodów, plemion, struktur domowych, problem najważniejszy. Druga sprawa: afrykańskie państwa ogłaszając niepodległość, stawały się wolne od kolonii, ale wewnątrz wciąż istniało wiele układów patronackich. Dla wielu Afrykańczyków wolność była więc pozorna, co wywoływało gorycz i nastroje buntownicze. Wielu Tutsi i Hutu, którzy spełniali swoje role przekazane im przez przodków, nie było pewnych czy są tymi, za których są uważani, za których sami siebie uważają. Nie byli pewni swojej wolności, swojej przynależności. Wielu z nich żyło obok siebie, i nie dla siebie, wykonując tylko swoje role. Życie obok siebie to duże zagrożenie. Z jednej strony może czynić człowieka silniejszym, ale z drugiej strony czyni go też bardzo ryzykownym, wyzbywa z emocji, zabiera dystans i samoświadomość.

Być może tak czuło się wielu Tutsi i Hutu, zanim przyszła tragiczna wiosna 1994 roku. Być może tak czują się i dziś ( - Te maczety wciąż nie zostały tam zakopane - powiedział mi niedawno Dariusz Rosiak, który zna Afrykę jak niewielu w Polsce.). Być może dlatego postanowili poszukać swojej przynależności, odpowiedzieć na pytanie "kim jestem?", w tak brutalny sposób. Dla wielu Tutsi zwyciężenie Hutu oznaczało powrót do utraconego porządku, do swojej roli. Dla Hutu  zwyciężenie Tutsi było legitymizacją wolności, odwetem za lata poddaństwa. W dodatku w jednych i drugich tkwiła chęć zemsty za wcześniejsze zbrodnie. Były to cele ponad wszystko i emocje ponad wszystkie. Rosły w głowach przez dłuższy czas i niespełnione nie dawały żyć.

Oczywiście masakra z 1994 roku jest czymś odrażającym i pozostanie nieakceptowana i niewytłumaczalna do końca świata (a przynajmniej mam taką nadzieję). Ale historii opartych na podobnych, nie do końca wytłumaczalnych mechanizmach, jest na świecie więcej. Do ich zaistnienia wystarczy czasem nawet iskra, przypadek, zbieg okoliczności. Trach, bach - i zła machina rusza. Zatacza coraz większe kręgi, jest coraz trudniejsza do okiełznania i co bardzo przygnębiające - właśnie do wytłumaczenia.

Nawet dziejący się obecnie konflikt ukraińsko-rosyjski również ma coś z tragedią w Rwandzie wspólnego. Propaganda, samonakręcająca się spirala wzajemnej niechęci, kwestia zaburzonej tożsamości, powrotu do korzeni (rosyjskojęzyczni Ukraińcy, mieszkańcy Krymu, Tatarzy). Kwestia wyjścia z twarzą, zachowania nienaruszonego Ja. Przykłady można by mnożyć: konflikt palestyńsko-izraelski, bałkański, pierwsza wojna światowa...

Przy okazji kolejnej bijącej po oczach rocznicy ludobójstwa w Rwandzie warto coś sobie uświadomić. Tragedia w Rwandzie to nie tylko tragedia dwóch zwaśnionych rodów, gdzieś w środku Afryki, i to jeszcze na niewielkim jej skrawku - dla nas wręcz niezauważanym, nieistotnym. To tragedia ludzka. Tragedia człowieczeństwa w ogóle, ale też tragedia każdego człowieka. Tragedia, która może ponownie zdarzyć się w każdej chwili i gdziekolwiek - może nie na tak szaloną skalę i może nie w tak atawistyczny sposób, może nawet nie w rzeczywistości, może tylko w myślach. Ale może.

Bo nawet gdy nie giną miliony, ale ginie choćby jeden niewinny człowiek, to czy nie jest to dostateczny dowód, że diabeł jest wśród nas, tyle że w 1994 roku był akurat w Rwandzie?



* Pozwoliłem sobie używać formy "Rwanda", ponieważ od czasu wydania "Hebanu" Ryszarda Kapuścińskiego, z której to książki pochodzi ten cytat, forma ta stała się o wiele bardziej powszechna od "Ruanda" (z francuskiego; od nazwy kolonii belgijskiej Ruanda-Urundi). "W" jest zresztą także w formalnym zapisie nazwy kraju w języku Kinyarwanda: Repubulika y'u Rwanda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz